They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Klęczał tak długo, obojętny na zimno, nie widział tłoczących się gwarnie ludzi, zapomniał, że jest na dworze, na mrozie i śniegu – bezdomny. Ale w pewnej chwili usłyszał tuż przy sobie czyjś głos i czuł, że ktoś go pociąga gwałtownie za rękaw. Ocknął się. – Dziadku, co to wam? Zmarzliście? Stał przy nim chłopiec może dziesięcioletni w szamerowanym kubraczku i siwej czapeczce. – Co wy tak tu klęczycie i klęczycie? – pytał. – Modlę się, dziecko. – A toć Pasterka skończona. Patrzcie, jak się naród wywala z kościoła. Pan Jacek dźwignął się do wstania, lecz uczuł silny zawrót głowy i nogi się pod nim ugięły. Głód i zmęczenie podcięło go. Byłby upadł, ale podtrzymał go chłopiec, wołając w stronę: – Tatku, prędzej tatku! Gdy pan Jacek siłą woli wyprostował się, ujrzał przed sobą mężczyznę w tęgim kożuchu i baraniej czapie, nałożonej z pewną fantazją. – Czego krzyczysz, Franuś? – rzekł mężczyzna, rzucając ciekawym okiem na starca. – Dziadek jakowyś, myślałem, że zmarzli – tłumaczył się chłopiec. – Nie jestem dziadkiem proszalnym, chłopcze, tylko latami zjedzony, tułaczką – rzekł pan Jacek. – Tułaczką? – zapytał mężczyzna. A można wiedzieć skąd? – Wracam z Syberii, a pochodzę z Zaolchniowa – odparł starzec i wymienił swoje nazwisko. Mężczyzna uchylił czapki. – A toście szlachcic nasz, zagrodowiec! – zawołał. – Familia tutejsza, choć ich już nie ma, wymarli, inni wyjechali. A wasza sadyba kędy? Czy nie ta była, co wedle olszyn, ostatnia za wsią? – Ta sama. Ojciec mój był tam gospodarzem. – No, jego to ja już nie pamiętam. Ale mój stryj będą wiedzieli. A macie tu, panie, znajomych chociażby? – Byli kiedyś. Dziś ludzie nowi, nikt mnie nie zna... – Jakżeż to! – zdziwił się mężczyzna. Gdzież mieszkacie, gdzie żeście wieczerzali? Pana Jacka skurcz zdławił w krtani. – W traktierni przespałem kilka nocy – wyjąkał. 19 – Patrzcie, ludzie! No, to jedźcie z nami. Gość w dom. Bóg w dom, zwłaszcza w noc Narodzenia Pańskiego. Jestem z Jerzejk, Jan Jerzejski. – Jerzejski z Jerzejk! – pochwycił radośnie pan Jacek. – To stryj, o którym pan wspominał, był na prawie w uniwersytecie? – A jakże, mój stryj... – Więc Ezop! – Znacie go? – Naturalnie, kolega mój! Ezop! Co za szczęście? – wołał uradowany naprawdę starzec i dał się już bezwolnie prowadzić do stojących przed kościołem sań. Franek ujął lejce i, kiedy pan Jacek usadowił się wygodnie obok Jerzejskiego, strzepnął nimi, i para oszronionych koni pokłusowała żwawo przez wieś. Po krótkiej chwili rozwaliste sanie wytoczyły się na polną dróżkę kopną, wysadzoną rosochatymi wierzbami w śniegowych zawałach. Mróz iskrzył się na polach i ostro skrzypiał pod płozami. Pan Jacek milczał, gdyż dziwne jakieś obrazy przesuwały mu się w wyobraźni. Na wspomnienie o podobnej jeździe w mróz, o takim samym skrzypieniu śniegu gdzieś i kiedyś na Syberii – wzdrygnął się. Jerzejski także milczał, przynaglając tylko syna do prędszej jazdy. Raz przecie mruknął: – Mijamy Borkowo. Pan Jacek podniósł głowę, otworzył oczy. Ujrzał bramę, aleję wjazdową; w głębi bujnych kęp drzewnych stał cichy ośnieżony dwór. – Jak tu dziwnie smutno – szepnął, westchnąwszy. – Zna pan Borkowo? – Znałem. – Hej, nie tak tu bywało dawniej! Za Strzemskich, panie, było tu i pięknie, i wesoło. A jeszcze przedtem za Iwińskich. Pan Jacek drgnął. – Co z nimi... teraz?... – spytał cicho. – W świecie są, Bóg ich wie, gdzie... Dalej jechali w milczeniu. Wreszcie stanęli przed dworkiem okazałym. Dworek miał drewniany ganek i białe szyby zamarzniętych okien. Podobne domki stały poza dworkiem, ginąc w szeregu drzew iskrzących się od mrozu. – Ot i Jerzejki! – rzekł szlachcic, a gdy konie stanęły, wyskoczył szybko i pomógł wygrzebać się z sań panu Jackowi. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – zawołał, prowadząc gościa do mieszkania. Po chwili siedział pan Jacek na ławie, przy kominie, na którym palił się suty ogień, w jasnej, dobrze ogrzanej świetlicy. Obok niego stał Jerzejski z rękoma w kieszeniach. Był w szarej kurtce i długich butach. Paląc papierosa, patrzył z radością na wesołe oczy pana Jacka i na jego promiennie uśmiechniętą twarz. Obok, w głębokim zydlu, siedział człowiek stary, zwiędły, z siwym zarostem, łysy. Miał wygląd poważny, chociaż postać jego zdradzała niezwykłą ruchliwość. W oczach, ocienionych okularami, widniała inteligencja i pogodny nastrój ducha. Prostota w ubraniu, brak w nim sezonowego kroju, tak zwanej ostatniej mody, świadczył, iż starzec ten ma zamiłowanie do pewnej swoistej wytworności. Ściskał on co chwila pana Jacka i radośnie zacierał ręce, kręcąc się na zydlu i wołając dyszkantem: – Ot i Jacuś wrócił! No, no, no! Gdzie, kiedy, co, jak, a ot i wrócił. Panie wielki, z Syberii wrócił do Polski! A tu już ani Moskala, ani Niemca – ni śladu, ni śladu. W tym roku byli u nas i bolszewicy, ale ich się zmogło. Nagle krzyknął na środek świetlicy: – Kaśka! Prędzej no dawaj z komory, co tylko po wieczerzy zostało. Franek, duchem samowar! A czy Ewunia śpi? – spytał bratanka. 20 – Przecie to noc, stryjku. Żona śpi – usprawiedliwiał się gospodarz przed gościem. – Nie budziłem kobiety, bo i po co dziś. Niech się stryjko sam nacieszy takim niespodziewanym gościem. Kaśka i Franek ugoszczą, a potem trzeba spać. – Rozumie się – potwierdził Ezop. – Jan dobrze mówi... Oto śledź na stole, kapusta przyprażona. A racuszków tam nie zostało trochę? Ha? A barszcz z grzybami. Zwijaj się Franek! Kaśka, nie śpij, ino chleba daj, a ty Janie wódkę wyjm ze szafy – zakropić się warto. Najprzód dawać tu opłatki, żywo!... Ej, Jacuś, czemuś ty od razu nie przyszedł do nas na wieczerzę, jak Bóg przykazał? – Nie wiedziałem, że was tu znajdę... – Ano tak, widzisz, bo o starym Ezopie wszyscy już zapomnieli