They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

I na wsi także otwierało się przed nimi rozległe pole działania. W 1744 roku Michał Kazi- mierz Radziwiłł wydzierżawił Michałowi Wiśniowieckiemu odziedziczoną po Sobieskich olbrzymią włość złoczewską. Składała się ona z kilkunastu wsi oraz z siedmiu kluczów folwarcznych. Książę Wiśniowiecki nie zamierzał sam gospodarzyć, znalazł sobie poddzierżawców w osobach Szlomy i Michla Moszkowiczów. Wziął od nich gotówką dziewięćdziesiąt tysięcy siedemset pięćdziesiąt złotych, w zamian oddał im na trzy lata, oprócz zbiorów i pańsz- czyzny, następujące pożytki: monopol pędzenia wódki, piwa i sycenia miodu, monopol na wszystkie młyny, opłaty targowe tudzież myta, prawo handlu winem węgierskim i wszelkim innym. Komendant zamku złoczewskiego odpo- wiedzialny był za dopilnowanie warunków kontraktu, to znaczy musiał na przykład baczyć, aby nikt z włościan nie ważył się wozić ziarna do młynów nie podlegających Moszkowiczom. W należącym do Radziwiłłów Zabłudowie obowiązywało prawo, wydane już przez księcia Janusza: „Żydowie nie mają być karani postronkiem, kijem, gąsiorem ani niezwyczajnym karaniem, tylko wina, gdyby który zawinił, gro- 100 szy 24", a w razie skazania na więzienie siedzieć będzie w wieży zamkowej. Dla starozakonnych tamtejszych instancją był bowiem sąd zamkowy, książęcy, więc praktycznie rzeczy biorąc... państwowy, nie zaś miejski. U pręgierza czy słupa zabłudowskiego bierali więc batogi wyłącznie goje wszelkich wyznań. A jednak pomimo faktycznych przywilejów, możliwości materialnych i swoistej symbiozy ze szlachtą ogól ludności izraelskiej nie mógł czuć się dobrze ani poważać państwa, w którym żył. Za często doznawał zniewag i innych bodźców ujemnych. Pewien sędzia grodzki, chcąc zmusić kahał miejski do zwrotu długu, wszedł do szkoły żydowskiej - instytucji religijnej przecież! - i w samym jej środku załatwił potrzebę naturalną. W marcu 1733 roku, podczas sejmiku, wybuchł w Opatowie taki tumult, że nawet wojewoda sandomierski, Jerzy Lubomirski, znalazł się w osobistym niebezpieczeństwie. Zaczęło się od tego, że piechota wojewodzińska wystąpiła przeciwko czeladzi szlacheckiej, która „z dawnego zwyczaju" zabrała się do rabowania Żydów, „wycinania" drzwi i okien. Patologia zapustów saskich to temat nie do wyczerpania; co wcale jeszcze nie oznacza, że ziemianin natychmiast po pacierzu porannym przystępował do katowania chłopów, kończył zaś dzionek Boży zabójstwem sąsiada. Pamiętni- ki, a zwłaszcza już skargi i dokumenty sądowe, uwieczniają wypadki jaskrawe, z nich tkają gobelin przesadnie makabryczny, bo całkiem pozbawiony tonów zwykłych, spokojnych i szarych. Nie warto jednak tracić czasu na statystyczne wyliczenia, na ustalenie liczbowej proporcji pomiędzy składnikami moralnego krajobrazu epoki. Było bardzo źle, bo zatarła się, przestała istnieć granica, oddzielająca uczciwe życie od występku. Łotrostwo nie degradowało, spla- mione ręce nie wywoływały obrzydzenia tam, gdzie w praktyce przyjęto zasadę, że każdy powinien myśleć o swoich osobistych sprawach, urządzać się, kombinować. Taki stan rzeczy panował w kraju, o którego obywatelach napisał Bernardin de Saint-Pierre: „W kościele Polacy zdradzają wielką gorliwość w praktykach pobożnych. Leżą krzyżem, z rozmachem biją się w piersi. Są bardzo poboż- ni." Byli takimi rzeczywiście. Doktryna panowała wszechwładnie i nie wywie- rała żadnego wpływu na sposób postępowania swych wyznawców. Działo się tak dlatego właśnie, że panowała zanadto wszechwładnie, wyzwoliła się spod wszelkiej kontroli, nie miała konkurencji ani sprawdzianu. Zabrakło takich, co podstawiają lustra. Zabezpieczono się skutecznie przed zuchwalcami. Wyrok na Zygmunta Unruga poucza, co groziło wtedy za myśl krytyczną... powie- rzoną prywatnemu notatnikowi tylko. Wolnomyślicielstwu nie stało możnych 101 protektorów, bo nikt nie kwapił się do zamykania sobie wrót kariery, które otwierał konformizm. Przywilej szlachecki od dawna istniał i panował w Rzeczypospolitej, lecz nie znajdował cieplarnianych warunków, dopóki istniała w niej niezależna litera- tura, publicystyka, wolne słowo reformatorów. Przecież pierwsze pokolenia jezuitów polskich na swój sposób jakby podjęły, dalej prowadziły niektóre wątki programu „egzekutorów" z izby sejmowej. Były nietolerancyjne, lecz żądały naprawy państwa, wzmocnienia władzy królewskiej, nawet ujmowały się za ludem. Po rokoszu Zebrzydowskiego strategia kontrreformacji uległa u nas zmianie radykalnej, ideologia dopasowała się do interesów warstwy panu- jącej, stała się elastyczna, dziwnie wyrozumiała dla tych, co mieli herby. Za Michała Korybuta jezuita Walerian Pęski napisał rozumny traktat o koniecz- ności zreformowania sejmu. Rozprawa ta nigdy nie trafiła do drukarni, zakon ukrył ją w swych archiwach, nie protestował za to przeciwko publikowaniu elukubracji tegoż autora, sławiących samowolę szlachecką. Zamykano usta własnym myślącym ludziom, aby nie narazić się uprzywilejowanej tępocie! Degeneracja ustroju osiągnęła stan pełni. Wymarł doszczętnie typ człowieczy, którego najlepszym przedstawicielem był hetman Stanisław Żółkiewski, mag- nat doskonale świadomy, że przywilej nakłada również obowiązki. Za długo trwał błogostan nieodpowiedzialności i wszechwładzy, czynników deprawu- jących niezawodnie. Hierarchia stanowa, niesprawiedliwość społeczna, ucisk i brak tolerancji panowały podówczas wszędzie. Nigdzie jednak uprzywilejowani nie wyzbyli się aż w tym stopniu i na czas równie długi konkurencji i kontroli. Na tym, a nie na mistyce charakterów narodowych polegała istota zła. Wśród wielmożnych, których Grzegorz Dolgoruki kupował za pieniądze, byli Polacy, Litwini, Rusini i krajowi Niemcy. Do niczego nie zaprowadzą rozważania o roli mag- naterii, jednym tchem wymieniające Jana Zamoyskiego, Jeremiego Wiśnio- wieckiego i Benedykta Sapiehę, czyli postacie, między którymi zachodzą różnice pokoleń. Ludzie doby saskiej mieli płuca przystosowane do atmosfery zupełnie nie znanej ich własnym przodkom z czasów Renesansu, nawet z wczesnego baroku