Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Zanim zdążył zarepetować, Zeke schwycił go za nadgarstek. Mocowali się, przepychając się po podłodze w kierunku tylnej ściany magazynu. Zeke unieruchomił głowę Carla w stalowym uścisku, podczas gdy Carl próbował podstawić mu nogę. Lancą walił Zeke'a po bokach, za wszelką cenę powstrzymując się przed oddaniem strzału. Ich zakleszczone ciała runęły na tylne drzwi budynku, które otwarły się z hukiem pod wpływem ude- rzenia. Kiedy wylecieli na zewnątrz, Carl zdołał wyplątać się z potwornego uścisku i zerwał się na równe nogi. Zeke wciąż był jeszcze na czworakach i niezdarnie próbo- wał się podnieść. Carl starannie wycelował i wystrzelił poje- dynczy puls w tył głowy przyjaciela. Zótlowski pająk odpadł, a jego ssawka wysunęła się z otworu w czaszce, śliska od krwi. Carl obrócił Zeke'a twarzą do góry. Sina, potężna twarz skurczyła się w obłędnym grymasie, a oczy były zmącone i mia- ły żółtawy kolor. Lanca magnetycznie wyeliminowała ból od- czuwany przez mózg i spowiła całe ciało strumieniem ożywczej energii. Wkrótce spojrzenie Zeke'a nabrało wyrazu, a jego usta ułożyły się tak, że mógł cokolwiek sensownego powiedzieć. - Zótlowski... lynk - wycharczał Zeke. - Wiem - uspokoił go Carl. - Zauważyłem. Wrócę tam, że- by go zniszczyć. Zeke zacisnął dłoń o poczerniałych paznokciach na jego ra- mieniu, a przecinające upstrzoną siniakami twarz usta otworzy- ły się, gdy usiłował coś powiedzieć. Zanim mu się to udało, lodo- waty błysk rozdarł powietrze. Cały magazyn wypełnił się porażającym światłem. Promieniowanie przenikało przez szcze- 204 liny w drewnianych ścianach i szerokimi snopami przedostawa- ło się na zewnątrz przez okna i tylne drzwi. Zaraz potem zapadła ciemność. Dzięki zbroi Carl w lot pojął, co się stało: zótlowski lynk zupełnie przypadkowo spowodował, że inercja niezbędna w ce- lu przelynkowania świńskiego nawozu do Śfjata osiągnęła wy- magany poziom o dwa tygodnie za wcześnie. Dzięki inspiracji zbroi dowiedział się także, że jeśli nie wejdzie do magazynu w ciągu najbliższych kilku minut, póki echa lynkowe wciąż są silne, najprawdopodobniej nie będzie w stanie przelynkować się w ogóle i zostanie na zawsze na Ziemi-dwa. Spojrzał w dół na Zeke'a, którego napięta twarz powoli się rozluźniała, formując coś na kształt uśmiechu. - Dalej, biegnij - wychrypiał. Tak bardzo chciał powie- dzieć Carlowi o zadziwiających właściwościach bólu odkrytych dzięki zotlom, o nadprzyrodzonej ciszy w pustce ducha, gdzie tylko ból może dotrzeć, ale ledwie potrafił ruszać wargami. - Nie jesteś w stanie... nic zrobić... dla mnie. - Jego usta znów ułożyły się w krzywy uśmiech. - Idź... Korzystając z lancy, Carl drogą radiową wezwał pomoc. Na- stępnie ułożył Zeke'a, jak umiał najwygodniej, w strumieniu znieczulających promieni z lancy. Tak bardzo pragnął zabrać przyjaciela ze sobą - lecz inercja Zeke'a należała od Ziemi-dwa, nie do Śfjata. Carl aż skręcał się z niecierpliwości, by wreszcie ruszyć w drogę, ale niełatwo przyszło mu zmusić się do pozosta- wienia kumpla samego. Przy tylnych drzwiach magazynu obej- rzał się za siebie i pomachał ręką. Zeke uniósł w górę kciuk. Carl wszedł do magazynu. W chwilę później drzwi i okna rozbłysły majestatycznym blaskiem. Ciemność, jaka potem zapadła, jeszcze przez długi czas migotała ulotnymi refleksami. Na kilka sekund Carl pojawił się w Rataros. Czarne pło- mienie były zamrożone, nieruchome jak megality, a w smoli- stych ciemnościach poczuł bliskość zwierzęcia, które nosił w so- bie. Odczuł gwałtowny strach niczym plamę wilgoci w swoim wnętrzu, zimną i naelektryzowaną. Przez jakiś czas przebywał sam na sam z tym strachem w olbrzymiej próżni swego jeste- stwa. Zbroja ponownie została mu zabrana. 205 Nagle ujrzał przed sobą horyzont przesłonięty czerwonymi chmurami. Olbrzymimi zwałami chmur! Koziołkując, runął w przestrzeń wypełnioną niebianami i poprzecinaną chmulwa- rami, wpadając z lynku w lynk podczas trwającej jedną sekun- dę świetlną podróży do pranieblana. Zauważył, że w dłoni wciąż trzyma lancę, i mocno przycisnął broń do ciała. Wtedy zauważył, że ma na sobie skórzane Skrzydłaszki i rzemienne sandały. Czuł się otępiały z żalu po utracie Zeke'a, jednakże zanim niebo rozjaśnił błękitnozłoty blask Firmamentu, a pod nogami ukazały się gigantyczne, porośnięte mchem ściany pranieblana, radosne oszołomienie zdołało przytłumić to uczucie. Czarne wo- dy jeziora pranieblana zalśniły opałowymi błyskami. Ześliznął się po wzlotorze ku klifowi stanowiącemu brzeg jeziora. Wszędzie roiło się od cierniolotów, polatujących nisko nad wodą, spuszczających do niej ciemne bryłki. Kiedy zszedł po zboczu na dół, zauważył na plaży rozciągającej się pod jego stopami stertę świńskiego nawozu. Ciernioloty brały małe por- cje odchodów z pryzmy i rozrzucały je nad wodą. U stóp sterty zauważył sprzęty z magazynu: jakieś krzesło, jakąś roślinę w do- niczce, garnki, patelnie i czarno-biały dziennik Zeke'a. Podniósł zeszyt z ziemi i spojrzał na wody jeziora, czekając, aż pranie- blan przemówi do niego. Nic się nie wydarzyło. Wszedł do jeziora i zanurzył się w gę- stych wodach. Wciąż nie słyszał żadnego głosu. Wyszedłszy na brzeg, czekał dalej, przerzucając kartki w dzienniku Zeke'a. Czytał: "Pustka