Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— Dziś wieczorem — odpowiedziałem. — Gdzie? — Był tu niedawno. — Czy jest teraz? — Nie. — A gdzie go widziałeś? — W Lesie Arden. Czemu pytasz? — To niezwykłe miejsce na pożegnanie. Pracowałem nad brwiami Coral. — Rozstaliśmy się w dość niezwykłych okolicznościach — wyjaśniłem. Trochę poprawić oczy, trochę włosy… — Pod jakim względem niezwykłych? — spytała. Trochę kolorów na policzki… — Nieważne — mruknąłem. — Pewnie tak — zgodziła się. — To nie takie istotne. Postanowiłem nie reagować na tę przynętę, ponieważ właśnie coś poczułem. Zdarzało się to czasem w przeszłości: koncentracja na rysunku Atutu, kiedy kładłem ostatnie pociągnięcia, była wystarczająco silna, by przebić się i… — Coral! — zawołałem, gdy jej rysy nabrały życia, a perspektywa uległa nagłej zmianie. — Merlin…? — odpowiedziała. — Mam… kłopoty. To dziwne, ale nie widziałem żadnego tła. Tylko czerń. Poczułem dłoń Naydy na ramieniu. — Dobrze się czujesz? — spytałem. — Tak… Ciemno tutaj… bardzo ciemno. Oczywiście. Nie można operować Cieniem w braku światła. Nie można patrzeć, by skorzystać z Atutu. — Czy tam posłał cię Wzorzec? — Nie — odparła. — Weź mnie za rękę. Potem o wszystkim opowiesz. Wyciągnąłem ramię, a ona sięgnęła ku mnie. — Oni… — zaczęła. Kontakt urwał się w palącym rozbłysku. Poczułem, że Nayda sztywnieje. — Co się stało? — zapytała. — Nie mam pojęcia. Nagle coś nas zablokowało. Nie wiem, jakie moce to spowodowały. — I co teraz zrobisz? — Za chwilę spróbuję znowu. Jeśli to wynik jakiejś reakcji, opór w tej chwili jest pewnie wysoki, ale potem może się zmniejszyć. Przynajmniej nic jej nie jest. Wyjąłem talię Atutów, które zwykle noszę ze sobą, i wyszukałem kartę Luke’a. Powinienem sprawdzić, co się z nim dzieje. Nayda spojrzała na portret i uśmiechnęła się. — Mówiłeś chyba, że niedawno go widziałeś — zauważyła. — Wiele może się zdarzyć w ciągu takiego czasu. — Jestem pewna, że wiele się zdarzyło. — Czyżbyś wiedziała coś na temat jego obecnej sytuacji? — spytałem. — Tak, wiem. Uniosłem Atut. — Co? — Mogę się założyć, że połączenia nie będzie — oświadczyła. — Zobaczymy. Skupiłem się i posłałem wezwanie. Potem znowu. Po minucie otarłem pot z czoła. — Skąd wiedziałaś? — Luke cię blokuje. Ja też bym to zrobiła… w tych okolicznościach. — Jakich okolicznościach? Z drwiącym uśmiechem usiadła na krześle. — Teraz znowu mam coś na wymianę — stwierdziła. — Znowu? Przyjrzałem się jej. Coś stuknęło i wskoczyło na miejsce. — Nazwałaś go „Luke”, nie „Rinaldo” — przypomniałem sobie. — W istocie. — Zastanawiałem się już, kiedy znowu się zjawisz. Wciąż się uśmiechała. — Przestrzeliłem swoje zaklęcie nakazu eksmisji — zauważyłem. — Chociaż nie mogę narzekać. Ocaliło mi chyba życie. Czy pośrednio tobie jestem winien tę przysługę? — Nie jestem dumna. Przyjmę twoją wdzięczność. — Po raz kolejny chciałbym cię zapytać, czego chcesz. Jeśli znowu odpowiesz, że pomagać mi albo mnie chronić, zamienię cię w wieszak. Roześmiała się. — Sądziłam, że w tej chwili przyjmiesz każdą pomoc. — Wiele zależy od tego, co rozumiesz pod słowem „pomoc”. — Jeśli powiesz mi, co planujesz, ja powiem, czy mogę się na coś przydać. — Niech będzie — zgodziłem się. — Przebiorę się opowiadając. Nie mam zamiaru szturmować cytadeli w takim stroju. Może pożyczę ci czegoś solidniejszego niż dres? — Nie trzeba. Zacznij od Arbor House. — Zgoda. Zacząłem opowiadać, równocześnie wybierając mocniejszą odzież. Nayda nie była już dla mnie piękną dziewczyną, ale mglistym duchem w ludzkiej postaci. Mówiłem, a ona siedziała zapatrzona w ścianę, czy raczej spoglądała przez nią ponad złożonymi palcami. Nie drgnęła, kiedy skończyłem. Wziąłem z deski Atut Coral i spróbowałem znowu, ale nie mogłem się przebić. Sprawdziłem kartę Luke’a, z tym samym wynikiem. Miałem właśnie schować Atut, złożyć talię i wsunąć ją do futerału, kiedy dostrzegłem następną kartę. Łańcuch wspomnień i domysłów jak błyskawica rozjaśnił moje myśli. Wyjąłem kartę, skupiłem się, sięgnąłem… — Tak, Merlinie? — odezwał się po chwili. Siedział przy stoliku na tarasie, na tle nocnego pejzażu miasta. Odstawiał właśnie na maleńki biały spodeczek coś, co przypominało filiżankę kawy. — Natychmiast. Szybko — powiedziałem. — Chodź do mnie. Kiedy nastąpił kontakt, Nayda wydała z siebie niski warkot. Poderwała się i szła w moją stronę, wpatrzona w Atut, gdy Mandor chwycił mnie za rękę i przestąpił barierę. Zatrzymała się, gdy stanęła przed nią wysoka, czarno odziana postać. Przez moment patrzyli na siebie lodowato, wreszcie Nayda płynnie posunęła się o krok w jego stronę. Zaczęła unosić ręce. I natychmiast, z głębin jakiejś wewnętrznej kieszeni płaszcza, gdzie wsunął prawą rękę, dobiegł pojedynczy, ostry, metaliczny trzask. Nayda zamarła. — Interesujące. — Mandor przesunął lewą dłoń tuż przed jej twarzą. Gałki oczne nie śledziły ruchu. — To ta, o której mi opowiadałeś… Vinta, tak chyba miała na imię. — Tak, tyle że teraz jest Naydą