Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— Ale śmiesznie wyglądasz! — Zobaczymy, kto będzie wyglądał śmieszniej. — Jim chwycił resztkę melona, a Louisa pisnęła, zerwała się od stołu i zaczęła uciekać. Jim gonił ją po całym obozie, wymachując melonem, z nasionkami we włosach i sokiem na koszuli. Służący ze zdziwieniem patrzyli na Louisę nurkującą między wozami. Jim w końcu ją dopadł, osłabioną śmiechem. Jedną ręką przycisnął dziewczynę do wozu, a drugą wycelował melon. — Jest mi śmiertelnie przykro — wydyszała. — Wybacz mi, proszę. Jestem okropna. To się już więcej nie zdarzy. — Masz rację! Na pewno się już nie zdarzy — zgodził się Jim. — Pokażę ci, czym by się to skończyło. — Potraktował ją tak samo, jak ona jego, i po chwili Louisa miała żółtego melona na włosach, brwiach i w uszach. — Jesteś dzikusem, Jamesie Archibaldzie! — Wiedziała, jak nie cierpiał tego imienia. — Nienawidzę cię. — Chciała go spioru-nować wzrokiem, lecz znów wybuchła śmiechem. Podniosła rękę, żeby mu przyłożyć, lecz Jim złapał ją za nadgarstek i dziewczyna wpadła na niego. Nagle przestali się śmiać. Ich usta były tak blisko siebie, że mieszały się oddechy. Jim zobaczył w oczach Louisy coś, czego wcześniej nie widział. Potem jej wargi zadrżały. Nagle w oczach pojawił się strach. Jim wiedział, że cała służba na nich patrzy. Zmusił się, żeby puścić rękę Louisy i odstąpić. Teraz on śmiał się do rozpuku. — Uważaj, psotnico, bo następnym razem poczujesz za kołnierzem kawał zimnego, oślizłego melona. Chwila ciągnęła się niezręcznie, bo Louisa była o krok od płaczu. To Bakkat uratował sytuację. Naśladując gestami ich zmagania, podniósł resztkę melona i cisnął nim w Zamę. Woźnice i przewodnicy podchwycili zabawę i skórka od melona fruwała we wszystkie strony. Louisa tymczasem wśliznęła się do swojego wozu. Kiedy wyszła nieco później, była w skromnej świeżej sukience i miała włosy splecione w długie warkocze. — Chcesz zagrać w szachy? — spytała, nie patrząc Jimowi w oczy. 221 Dał jej mata w dwudziestu ruchach, ale od razu zaczął wątpić w wartość swojego triumfu. Zastanawiał się, czy Louisa umyślnie pozwoliła mu wygrać, czy była po prostu rozkojarzona. Nazajutrz rano Jim, Louisa i Bakkat wyjechali z obozu przed świtem, zabierając ze sobą śniadanie w menażkach przywiązanych za siodłami. Godzinę później zatrzymali się, żeby napoić konie i zjeść śniadanie przy małym strumyku wypływającym spomiędzy zarośniętych rzadkim lasem wzgórz, które stały na ich drodze. Siedzieli naprzeciwko siebie na przewróconych pniach drzew. Zachowywali się nieśmiało i nie umieli spojrzeć sobie w oczy. Wspomnienie wczorajszego dnia było żywe w ich pamięci, przesadnie ugrzeczniona rozmowa wciąż się rwała. Po śniadaniu Louisa zabrała menażki do strumienia, żeby je umyć, a Jim osiodłał konie. Kiedy wróciła, zawahał się, zanim pomógł jej wsiąść na grzbiet Śmigłej. Louisa podziękowała znacznie bardziej wylewnie, niż zasługiwał na to drobny uczynek. Bakkat, który prowadził zwiad, wjechał na wzgórze. Gdy znalazł się na jego wierzchołku, zawrócił nagle Szrona i galopem zbliżył się do Jima i Louisy. Twarz miał ściągniętą z przejęcia i nie mógł wydobyć z siebie słowa. — Co tam jest? — zawołał Jim. — Co zobaczyłeś? — Złapał Buszmena za rękę i prawie ściągnął go z siodła. Wreszcie Bakkat odzyskał głos. — Dhlovu!—krzyknął, jakby dławił go wielki ból.—Dużo, dużo. Jim rzucił mu wodze, wyrwał z olstra karabin i zeskoczył z siodła. Wiedział, że nie może się pokazać, więc zatrzymał się przed grzbietem wzgórza. Podniecenie ścisnęło mu pierś i ledwie mógł oddychać. Wydawało się, że serce za chwilę skoczy mu do gardła. Mimo wszystko zachował dość trzeźwości umysłu, żeby sprawdzić kierunek wiatru: zerwał garść trawy, podniósł i popatrzył, w którą stronę wyginają się źdźbła. Wiatr był korzystny. Nagle poczuł za sobą obecność Louisy. — Co się stało, Jim? — Dziewczyna nie zrozumiała okrzyków Bakkata. — Słonie! — Ledwie zdołał wypowiedzieć to magiczne słowo. Patrzyła na niego przez chwilę, a potem jej oczy zalśniły jak szafiry w słońcu. — Och, Jim! Pokaż mi je! 222 W głębi serca czuł, że nigdy nie zapomni tego, co się za chwilę stanie, i choć ledwie panował nad emocjami, ucieszył się, że będzie to dzielił z Louisa. — Chodź! — rzekł. Louisa naturalnym ruchem złapała go za rękę. Mimo że zdarzyło się między nimi tak wiele, ten pełen ufności gest wcale go nie zaskoczył. Trzymając się za ręce, weszli na szczyt wzniesienia i spojrzeli w dół. Rozpościerała się przed nimi wielka niecka otoczona ze wszystkich stron wzgórzami. Pokrywał ją kobierzec świeżej roślinności, która wystrzeliła z ziemi spalonej w pożarach traw w porze suchej. Była zielona jak angielska łąka, z kępami wysokich drzew mahoba- -hoba i kolczastych zarośli. Na dnie niecki roiło się od słoni. Były ich setki. Rzeczywistość przeszła wszelkie oczekiwania Jima, który wyobrażał sobie pierwsze spotkanie tyle razy. „O Matko Boska! — szeptał. — O mój Boże!". Louisa poczuła, że jego dłoń drży, więc ścisnęła mocniej. Zrozumiała, że to bardzo ważna chwila w jego życiu, i była dumna, że może ją z nim dzielić. Poczuła się tak, jakby wreszcie znalazła swoje miejsce. Po wielkości słoni Jim od razu odgadł, że większość stad składa się z samic z młodymi. Tworzyły szare grupki wyglądające jak granitowe rafy; kształt stad zmieniał się powoli, gdyż zwierzęta to schodziły się, to znów rozpraszały