Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Z głowy nic jej ni podpadło ani z rąk, bo wszystko to diabeł akuratnie odrobił. Ale kiedy jego tak od góry do dołu ogląda, patrzy, a tu z kałoszy coś wystaji... Myśli: Przywidziało sia mnie, ci co? A co była trocha niska na oczy, myśli: Rzuca coś umyślnie na podłoga, schyla sia niby podnosić i akuratnie zobacza. Schyliła sia Batraczycha aż pod ława, gdzie byli parobka nogi, i patrzy... ogon, wyraźnińko ogon. Ot, jaki parobek do Agrypichy chodzi! Prawda ludzi poszeptywali, znaczy z diabłem zadaje sia Agrypicha! Tego po niej i spodziewać sia można było. Czekajże, wezma ja ciebie, diabeł, na spytki. „Dobrego gospodarza macie?” „A, niczego” – odpowiada diabeł, a sam szybko myśli, jakie to on nazwisko niby dla swojego gospodarza Agrypisie powiedział i nijak przypomnieć ni może. Ta baba zaraz jego pewnie o to zapyta. Źle. A i miejscowość jakąś trzeba zmyślić. Powiem bliska – Batraczycha wszystkich zna, powiem dalsza – dziwne będzie, co tak często do Agrypichy przylatuja. 66 Jeszcze nic diabeł nie wymyślił, a tu Batraczycha już i pyta sia: „A u kogo to służycie?” Diabeł pierwsze lepsze nazwisko zełgał, ale, zdajsia, ni to, co Agrypisie powiedział. Agrypicha na niego bliś! woczami – kłamie. A Batraczycha mówi: „Nie znam takich. A w jakiej to miejscowości?” – znowu pyta sia. Diabeł niespokojnie zakręcił sia na tyłku, jakby na szpilka siadłszy, i mówi: „To chutor koło Dajnowki”. A Batraczycha znowu: „Ni słyszała ja o takim chutorze”. Myśli diabeł: Źle, wtem spójrzał przypadkiem na swoje nogi i widzi, ogon wystaji. Tu musi myśleć, jakby gładko łgać, a tu drugo nogo ogon do kałoszy wpycha. Niechby raz już poszła ta baba! Ale Batraczycha ani myśli wychodzić, rozsiadła sia i dalej o gospodarstwo dokładnie rozpytuji, a ile ziemi ma gospodarz, a ile krów, a ile dzieci, a jak gospodynia ma na imia? Wiercił sia diabeł, wiercił, widzi, nidobra sprawa, i mówi: „Musza już iść, bo jutro do młyna wcześnie jada” i zaczął żegnać sia. A jak wstał, to ogon ślizg! i obsunoł sia znowu w dół. Już go pewnie ni tylko Batraczycha zobaczyła, bo Agrypicha aż zbladła, kiedy na nogi parobka spójrzała. Diabeł na pięcie obrócił sia i jak oparzony z chaty wyskoczył. Jak poszed, tak poszed, tyle jego i widzieli. A Batraczycha mówi: „Chiba Agrypicha sama widziała, jak jejnemu parobku ogon z kałoszy wystawał”. Potem szybko pożegnała sia i wyszła. A w Agrypichu jakby piorun wderzył, pośrodku chaty stała i ruszyć sia z miejsca ni mogła. Batraczycha jeszcze dwóch chat nie minęła, spotkała jedna baba i na ucho jej szep, szep, szep, tak i tak, Agrypicha z diabłem zadaji sia. Ciż to prawda? „Moga pobożyć sia” – mówi Batraczycha. Przyleciała koło drugiej chaty, to samo szepnęła, zanim na koniec wioski doszła, już wszystkie wiedzieli, co to ni parobek, a diabeł do Agrypichy chodzi. Dopieroż ludzi zaczeli głowami kręcić, słyszane to rzeczy z diabłem zadawać sia? Batraczycha jego na własne oczy widziała. Tak ono i poszło po całej parafii. A ja wszystkosz myśla, co to nie był żaden diabeł – dodała na koniec Aspazja. Chciałam wiedzieć, co zdarzyło się potem, ale Aspazja była już dzisiaj bardzo zmęczona. Wróciłam więc do niej nazajutrz. – Ni przeszło dni paru, Agrypicha ciażko zachwareła. Pał od niej szed taki, jakby z chlebnego pieca. Po łóżku swoim jak ryba kaczała sia i za głowa chwytała. Mało poczekawszy i ludzi już ze wszystkim ni poznawała. To Stefana wołała, to niludzkim głosem krzyczała: „Odejdź ode mnie, diabeł nieczysty”. Baby, co przyszli jej doglądać, znakiem krzyża żegnali sia i święcono wodo kąty w chacie kropili. Ale nic nie pomagało. Wincuczycha, co to baba miastowa była, radziła po dochtora posłać, ale insze baby mówili, po co dochtór? I tak jej biednieńkiej już dużo ni trzeba, a dochtoru i ni wypłacisz sia za taka przyjechania, pewnie cała owieczka weźmi... Agrypicha już żadnego rozeznania ni miała, leżała bez pamięci, oczy w powała wlepiwszy. Wszystkosz Wincuczycha uparła sia i swojego po dochtora posłała. Przyjechał dochtór, popatrzył, postukał, trąbka do piersi przystawiwszy, słuchał, za głowa i za brzuch pomacał i mówi: „Kiepska sprawa, zapalenia mózgów u niej, do szpitala jak najprędzej trzeba, choć nie wiem, ci i tam jaka rada będzi”. Dopierosz ktoś przypomniał, co Agrypicha babku pod puszczo jeszcze ma. Uradzili dać znać jejnej babce. Ze wszystkim stareńka ona była, może użo z dziewiaćdziesiat let mieła, ale żwawaja i przy dobrym rozumie. Zaraz przyjechała, na Alżbietku popatrzyła, zapłakała, a potem mówi: „Tu dochtory nic ni pomogo, tu zioła trzeba”. I zaraz różne ziela, co to było pod powało zawieszone i w puczki powiązane, wyszukała i parzyć zaczęła. A potem tym zielem to Alżbietku poiła, to jo obcierała, to na głowa kompresy kładła. Dźmitrukowa, co to wdzięczność w sercu swoim do Agrypichy miała za uratowanie jej kiedyś życia, Felka swoja do pomocy babki przysłała. Try tydni albo i więcej Alżbietka biez duchu leżała, potom trochu oczy otworzyła i na świat boży spójrzała. Mało pomału ludzi poznawać zaczęła. A była taka słabińka, co głowy podnieść nie mogła. Pewnie z sześć do ośmiu tydni przeszło, jak siadać zaczeła. Babka u niej przez try miesiacy z hakiem była. Namawiali jo ludzi, żeb ze wszystkim u wnuczki została, ale ona ni chciała. „W swoich kątach chce umrzeć”– mówiła i, jak 67 Alżbietka pozdrowiała, do puszczy wróciła. Agrypicha po tej chorobie szybko posunęła sia, posiwiała, a jej białe zęby zrobili sia jakieś długie i żółte, i nizadługo jak z masła wyłazić zaczęli. Ze wszystkim od ludzi odbiła sia, czasem do siebie gadała. Tedy ludzi mówili, co ze swoim czortem rozmawia. Naród od niej jeszcze bardziej odbił sia, a ona znowu po polach i po lasach ciągać sia zaczeła. Ale ni była tu już ta dawna Agrypicha. Cało jej piękność jakby chto ręko zgarnoł. Przygarbiła sia, pomarszczyła, jakby jo chto odmienił. No i bolej z diabłami, mówio, na Łysej Górze spotykała sia, czym z ludźmi. W oczy ludziom ni patrzyła