Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Jedynie powiedziałem to, co wiedziałem. - A ja powtarzam: Nic pan nie wie!... Mój Boże! - westchnęła. - Wracamy do punktu wyjścia. Zamknęłam kółko! - Przykro mi, droga pani - bąknął pojednawczo Francuz. - Widzi pan - zaczęła po chwili stłumionym głosem - Boyntonowie nie wyzwolili się od niczego. Żadne z nich! Ona jest z nimi. Nawet z grobu potrafi panować, rządzić. Wydaje mi się, że... że sprawia jej to nie lada radość! - Sara urwała raptownie, by podjąć zaraz całkiem innym tonem: - Nasz mały detektyw wspina się pod górę. Umilkła i posępnym wzrokiem obserwowała wspinaczkę Herkulesa Poirot. Gdy nadszedł wreszcie, odsapnął i otarł zroszone potem czoło. Później spojrzał żałośnie na swoje lakierki. - Cóż to za kamienisty kraj! - westchnął. - Moje biedne trzewiki! - Od lady Westholme będzie pan mógł pożyczyć podróżny komplet do czyszczenia obuwia - rzuciła cierpko Sara. - Ona nigdy się z nim nie rozstaje. - Przybory do czyszczenia obuwia nie usuną zadrapań, mademoiselle. - Zapewne. Ale czemu, u licha, nosi pan lakierki w tak kamienistym kraju? Mały Belg przekrzywił głowę na bok. - Mademoiselle. Zawsze staram się być ubrany starannie. - Na pustyni zrezygnowałabym z podobnych aspiracji. - Właśnie. Kobiety nie najlepiej prezentują się na pustyni! - wtrącił trochę znudzonym tonem doktor Gerard. - Nie mówię o tu obecnej pannie King, która zawsze wygląda świeżo i szykownie. Za to lady Westholme w spódnicach i żakietach z grubego tweedu albo w tych okropnych spodniach do konnej jazdy! I biedna panna Pierce... Jej stroje wyglądają już od samego rana jak zwiędłe liście kapusty, nie mówiąc nawet o paciorkach, którymi wciąż pobrzękuje! Niepodobna nazwać osobą szykowną nawet tak ładnej i pełnej wdzięku kobiety, jak młoda pani Boynton. Ona też ubiera się nieciekawie. - Sądzę, że pan Poirot wspiął się tak wysoko nie po to, by rozmawiać o kobiecych strojach - powiedziała Sara. - Słusznie! - potwierdził detektyw. - Przyszedłem, by zasięgnąć opinii doktora Gerarda... I pani, mademoiselle. Pani jest młoda, więc zna się niewątpliwie na nowoczesnej psychologii. Pragnąłbym usłyszeć wszystko, co państwo mogą mi powiedzieć o nieboszczce. - Czyżby pan nie znał już na pamięć wszystkiego, co da się o niej powiedzieć? - obruszyła się młoda lekarka. - Nie. Mam wrażenie... Raczej mam pewność, że stan umysłowości pani Boynton jest w tej sprawie czynnikiem najważniejszym. Podobne typy znane są bez wątpienia panu doktorowi Gerardowi. - Z mojego punktu widzenia - oświadczył Francuz - pani Boynton stanowiła bezsprzecznie ciekawy przedmiot obserwacji. - Zechce pan coś powiedzieć na ten temat. Doktor rozpoczął od wrażenia, jakie wywarła na nim rodzina Boyntonów. Później streścił swoją rozmowę z Jeffersonem Cope'em, który zupełnie nie orientował się w sytuacji. - To osobnik sentymentalny, prawda? - wtrącił mały Belg. - W najwyższym stopniu! Hołduje określonym poglądom wypływającym z jego zamiłowania do lenistwa. Widzieć ludzką naturę z najlepszej strony i poczytywać ten świat za miłe miejsce zamieszkania to niewątpliwie najłatwiejsza droga życia. Stąd Jefferson Cope nie ma najmniejszego pojęcia, jacy naprawdę są ludzie. - To czasami bywa niebezpieczne - wtrącił znów Poirot. - W tym, co można by nazwać "kompleksem Boyntonów", z uporem dostrzega tylko zgubne skutki nadmiernej i niewłaściwie pojmowanej troskliwości. Nie ma wyobrażenia, że pod pozorami kryje się całe piekło: nienawiść, bunt, serwilizm, męka. - To czysta głupota - skomentował Poirot. - Mimo wszystko - ciągnął Francuz - najbardziej nieinteligentny i niepoprawny sentymentalny optymista nie może być zupełnie ślepy. Moim zdaniem, pan Cope przejrzał cokolwiek podczas wyprawy do Petry - zaopiniował i przytoczył rozmowę, którą odbył z Amerykaninem rano, w dniu śmierci pani Boynton. - Zaciekawia mnie incydent z tą młodą służącą - podjął detektyw tonem zastanowienia. - Rzuca znamienne światło na metody stosowane przez starszą panią. - Ogólnie biorąc - mówił Gerard - był to niezwykły poranek. Pan nie zna Petry, prawda? Stanowczo warto tam odbyć mozolną drogę do "Ołtarza ofiarnego". Bardzo to panu radzę... Jest tam... Jak by się wyrazić?... Specyficzna atmosfera... - Ze szczegółami opisał poranną scenę i rozprawiał dalej: - Panna King zasiadała tam jak młody sędzia. Mówiła o ofierze jednostki dla dobra ogółu. Przypomina sobie pani, mademoiselle? Sara wzdrygnęła się nerwowo. - Niech pan nie wraca do tamtego dnia! Bardzo proszę... - To zbędne - podchwycił Poirot. - Mnie zaciekawia bardziej to, co wydarzyło się przedtem, a szczególnie mi zależy na zdaniu doktora Gerarda o umysłowości pani Boynton. Jednego nie potrafię zrozumieć. Czemu podporządkowawszy sobie rodzinę bez reszty, pani Boynton zorganizowała wielką zagraniczną podróż? Przecież w zmienionych warunkach musiała istnieć groźba kontaktów towarzyskich, co w rezultacie mogłoby osłabić jej autorytet. - W tym rzecz! - podchwycił żywo doktor Gerard. - Starsze panie bywają takie same, jak świat długi i szeroki. Nudzą się. Lubią stawiać pasjanse, często miewają dosyć tego, który znają już zbyt dobrze. Chcą nauczyć się nowego. Coś w tym rodzaju może przytrafić się starszej pani, której rozrywka (dziwnie brzmi to określenie) polega na tyranizowaniu i dręczeniu bliźnich. Pani Boynton obłaskawiła swoje tygrysy