Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Zasępił się. - Nawet w biały dzień mógłbym się pomylić - powiedział. - Wojskowe płaszcze, lub podobne, wszyscy tutaj noszą, a hełmu spod kaptura nie widać. Ale to żołnierze, jakich mało... - pokręcił z podziwem głową. - Zaraz dostrzegłem pomyłkę, ale było za późno. Ledwie poszło do nich parę strzał, a wszyscy poderwali się z ziemi - i wierz mi, pani! - moim ludziom zdawało się pewnie, że nie widać ich, jak ledwo-ledwo wychylają się spoza skał... Może z dziesięć bełtów nam z tego posłali - wskazał miejsce, gdzie wznosił się stos, rzuconych jedna na drugą kusz - i zabili mi trzech ludzi, a ranili czterech. Potem chwycili za miecze i choćbyśmy nawet nie chcieli, musieliśmy wystrzelać ich do ostatniego. Pojmałem ośmiu, wszyscy ranni. My mamy rannych tyle samo... no i tych trzech zabitych. Zaległa cisza. - Jestem pewna - zaczęła - że gdy byłam na zwiadach... Machnął ręką. - Wiem, wiem... Przed północą rzeczywiście byli tu rozbójnicy. I są nadal - znowu machnął dłonią - zabici, albo powiązani, jak balerony. Gwardia urządziła im to, co ja potem - gwardii... Mruknęła coś do siebie, po czym nagle zaczęła się cicho śmiać. - Cóż ci tak wesoło, pani? - zagadnął, nawet nie starając się maskować złego humoru. - Siedzisz po uszy w kłopotach, wasza godność - stwierdziła. - No, zostałeś rozbójnikiem. To jest szubienica. A w najlepszym razie twierdza. Co teraz zamierzasz? Podniosła jeszcze raz wór, przepłukała usta i wypluła wodę na ziemię. - A co z jeńcami? - Właśnie - mruknął. Znowu milczeli. Żołnierz, który kawałek dalej opatrywał kosmatego rozbójnika, uniósł głowę. - Będzie żył - orzekł pewnie. - Rany liczne i niepiękne, ale powierzchowne. Stracił mnóstwo krwi, to tyle, wasza godność. Odpocznie i niedługo będzie biegał, znam koty, wasza godność. Wrócił do opatrunków. Ale pokazał jeszcze kolczugę. - Temu zawdzięcza życie, wasza godność. Niech tu trupem padnę, jeśli widziałem kiedy lepszą kolczą plecionkę. Ta zbroja była warta więcej, niż nasze wszystkie razem, wasza godność. Oveten sięgnął po kolczugę i ocenił ją okiem znawcy. Potem podjął z ziemi podłużną, skórzaną sakiewkę. - Geerkoto - ostrzegła łuczniczka. - Lepiej je zostawić w spokoju. Od wielu lat to Pióro należy do niego... jeśli uzna, że chcemy zrobić krzywdę temu, komu służy, niepodobna przewidzieć, co się stanie. Odzyskała już werwę i zwykłą pewność siebie. - Widziałam, jak ten Przedmiot zrobił miazgę z sępa i pokruszył skały - dorzuciła. - Znasz, pani, tego kota - raczej stwierdził niż zapytał, zamyślony. - Tak - przyznała krótko, powstając. - Daj mi panie, jakąś spódnicę. Zimno mi. Skinął głową: przyszło mu na myśl, że tu, w tych przeklętych przez ludzi i Szerń górach, nawet nagość jest tylko nagością... Może być związana z chłodem albo pożądaniem, ale nigdy nie będzie oznaką szczerości i dobrej woli, jak w Armekcie. Zatęsknił za nim nagle. - Popytaj żołnierzy, pani. Może który ma zapasowe nogawice. Skrzywiła się. - Chcę spódnicę. Obejrzę sobie twoich jeńców, wojsko ma dobre sukno. - Nie waż się zabierać nic jeńcom! - zaprotestował gniewnie. Znów się zasępił. - Jeńcy... Usiadła na powrót. - No właśnie. Więc co z nimi? Wzruszył ramionami. - Nie wiem - rzekł bezradnie. - Puszczę wolno... to Trybunał dobierze się do mnie. Nie zawisnę - bez obaw... Ale jaki skandal! Ojciec natychmiast będzie musiał odejść ze stanowiska. Pokręcił głową. - Ale jest inne wyjście? Przecież ich nie pozabijam! A i to jeszcze pytanie, czy sprawa się nie wyda. Zbyt wielu ludzi wie o tym. Moi żołnierze... ty... - O żołnierzy możesz być spokojny - zauważyła. - Będą milczeć we własnym interesie. Co do mnie jednak... przyznam, że nie wiem, jak miałabym milczeć w takiej sprawie. Masakra jeńców? I to żołnierzy? Wstała znowu. - Sama służyłam w legii! - powiedziała z nagłą złością. - Zresztą kto TO zrobi? Zabrałeś z sobą kata? Odwróciła się i odeszła wściekła, poszukać jakiejś spódnicy w bagażach rozbójników. Rozdział VII Po śmierci Sehegela i dwóch podsetników, komenda należała do Mavedera, jako najstarszego stażem dziesiętnika. Co prawda, nie bardzo miał kim dowodzić. Z trzydziestu trzech ludzi, jacy wyruszyli z Badoru, pozostała ledwie czwarta część - w tym kilku poważnie, lub zgoła śmiertelnie rannych. Nie wszystkich nawet wiązano. Nie będąc wcale skłonnym do snucia filozoficznych rozważań, Maveder, którego - trzeba trafu - ułożono akurat obok przywódczyni zbójeckiego oddziału, nie miał nic lepszego do roboty, jak dumanie nad krzywymi uśmiechami losu. Narastała w nim wściekłość, po części pobudzana bólem ranionego boku, głównie zaś - postawą dowódcy armektańskiego pocztu. Wiedząc już o fatalnej pomyłce, której padli ofiarą on i jego towarzysze, Maveder dobrze rozumiał sytuację dowódcy łuczników; jednocześnie jednak zachodził w głowę, na co jeszcze czeka ten człowiek? Wbrew pozorom, podobne nieporozumienia w Ciężkich Górach nie były czymś aż wyjątkowym..