Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Konrad zostawił go samego i ruszył przez ciemną noc. Świeciły jedynie gwiazdy. Brakowało jeszcze kilku godzin do chwili, gdy Mannslieb zaleje okolice swym zimnym blaskiem. Morrslieb może wzejść wcześniej, ale mniejszy księżyc dostarczy mniej światła. Zostawiwszy hełm oraz tarcze, Konrad zacisnął topór w prawej, a miecz w lewej dłoni i ruszył ostrożnie w stronę migoczących pło- mieni ogniska, położonego na zachodnim krańcu obozu wroga. Próbował nie myśleć, co właśnie może pożerać barbarzyńska armia. Po- suwając się uważnie naprzód, przypominał sobie, jak jego rodzinna wieś przeszła na jedną noc we władanie zwierzołaki, i jak to samo musiało się dziać w wielu innych częściach świata. Dzień był dla ludzi, ale po zapadnięciu mroku te same ziemie znajdowały się w mocy zdeformowanych mieszkańców lasu. Teraz jednak godzina nie miała znaczenia. To, że wrogowie byli stworami ciemności, nie oznaczało, że są stworzeniami nocnymi. Dzi- kusów było wystarczająco wielu, aby mogli podjąć wypad o dowolnej porze, nie musieli kryć się w mroku. Uważali północ Kislevu za swój teren - a teraz wszystko wskazywało na to, że mają zamiar opanować resztę kraju. A potem sięgnąć dalej... Noc wypełniały hałasy i dziwne zapachy. Armia była na wpół zwierzęca, na wpół ludzka, więc dźwięki i zapachy, wydobywające się z obozowisk, były mieszaniną pochodzącą z obu tych światów. Rozlegały się śmiechy i wrzaski - nieludzkie śmiechy i ludzkie wrzaski. Nawet latem noce w Kislevie są chłodne. Konrad dawno się do nich przyzwyczaił, ale nagle przebiegł go dreszcz. Uświadomił sobie, że właśnie owe krzyki spowodowały lodowate ukłucie, które przeszyło go od szyi po palce stóp. Przypomniał sobie ofiary masakry w osadzie górniczej. One również musiały krzyczeć, długo i głośno, pod wpływem okropnego bólu - o ile nie obcięto im wcześniej języ- ków albo nie rozerwano gardeł. Konrad przysiągł sobie, że dzisiejszej nocy zostanie wymierzona choć cząstka sprawiedliwości za ohydne tortury, zadane ludziom w kopalni. Wczoraj zabijał tuzinami gobliny, a teraz nadchodziła kolej na zwierzołaki. Atak będzie mniej widowiskowy od wczorajszego, ale nie mniej skuteczny. Żałował, że nie ma już swojego krisa, którym wiele lat temu zabił pierwszego zwierzołaka. Ocalił wówczas życie Elyssie. Może teraz jego nowa broń dopomoże w ten sam sposób Krysten. Przysuwał się coraz bardziej do położonego na zachodzie ogniska. Zacznie tutaj, a potem będzie się posuwał między wrogimi od dzia- łami aż do chwili, gdy znajdzie pojmaną dziewczynę. Albo do chwili, gdy nieprzyjaciel dopadnie jego. Byli tak pewni siebie albo może tak głupi, że nie wystawili żadnych straży. Konrad bardzo wolno podszedł jeszcze bliżej, a potem przykucnął, by móc obserwować najbliższą grupę. Pół tuzina groteskowych istot siedziało wokół ognia. W migoczącym świetle wyglą- dały jeszcze obrzydliwiej niż za dnia. Blask płomieni tańczył migotliwie na ich zdeformowanych ciałach. Niektóre stwory chwilami wyglądały zupełnie jak ludzie, dopóki światło ognia nie ujawniło ich koszmarnych, zwierzęcych cech, spra- wiających, że potwory wyglądały na coś gorszego od zwierząt. A potem światło zmieniało się, kryjąc w mroku ohydę jednych, a wydo- bywając obrzydliwie sparodiowane człowieczeństwo innych. Konrad patrzył, niemal sparaliżowany tym koszmarem. Najstraszliwszy był fakt, że w swoim zachowaniu tak niewiele różnili się od oddziału najemników, którym dowodził. Podawali sobie po kolei dzban piwa, śmieli się, zapewne z jakiegoś wulgarnego dowcipu, roz- mawiali w swoim pogańskim języku, niewątpliwie przechwalając się wyczynami z porannej rzezi. Nawet śpiewali ochrypłymi, zupełnie niemuzykalnymi głosami. Konrad nienawidził ich, pogardzał zwierzołakami. Zaprzysiągł sobie, że wszystkie umrą i w ten sposób rozpocznie się jego zemsta. Wstał wolno, zrobił kilka oddechów i rozprostował ramiona, przygotowując się do osobistego odwetu. Uniósł miecz i topór - i zamarł, widząc... Odwrócił się gwałtownie w lewo, uświadamiając sobie, że z tej właśnie strony pojawi się niebezpieczeństwo. Cofnął się głębiej w mrok. W tej samej chwili ujrzał wyłaniającą się z ciemności bladą postać, kierującą się w stronę ognia. Ludzką postać - wysoką, szczu- płą i całkowicie pozbawioną włosów. Czaszkolicy! Kompletnie oszołomiony Konrad przyglądał się, nie mogąc wykonać żadnego ruchu. Postać przeszła bezpośrednio przed nim, w odle- głości kilku metrów. Musi działać natychmiast albo straci dogodną sytuację. Otrząsnął się z krępujących, wyimaginowanych więzów ł skoczył na znienawidzonego wroga. Odruchowo posłużył się mieczem - była to broń o wiele precyzyjniejsza od topora o podwójnym żeleźcu. A lewa ręka Konrada była równie silna i dokładna jak prawa. Sztych miecza wbił się w grzbiet Czaszkolicego, trafiając między żebra, poniżej lewej łopatki, tam gdzie znajdowało się - albo powin- no znajdować - serce. Trysnęła krew i Konrad natychmiast pojął, że się pomylił. Takiej ilości krwi nie było, gdy kiedyś jego strzała od- nalazła serce Czaszkolicego. Wyszarpnął klingę, a wysoka postać upadła na ziemię. Po krótkich, spazmatycznych drgawkach, znieruchomiała zupełnie. Konrad za- bijał wystarczająco często, aby wiedzieć, kiedy jego ofiara nie żyje. Rozejrzał się szybko wokoło, poszukując następnego przeciwnika. Konrad kopnięciem przewrócił trupa na wznak. Już wiedział, że to nie mógł być Czaszkolicy - stwór umarł zbyt łatwo. Pomimo mroku jedno szybkie spojrzenie potwierdziło jego podejrzenia. Był to po prostu zwykły zwierzołak. Wysoki, chudy, blady i łysy - łysy, ponie- waż włosy nie mogą rosnąć na kości. Na jego głowie nie było ani skóry, ani ciała. A potem Konrad usłyszał nowy dźwięk - obrócił się na pięcie i odskoczył, gdy z ciemności runęła na niego bezkształtna masa. Uniósł topór i miecz, najszybciej jak potrafił, ale nie dość szybko. Stwór przewrócił go, zamachnął się siekierą, celując w odsłonięte gardło, upadł na niego... i stoczył się na ziemię. Konrad poczuł na twarzy wilgoć. Krew. Ale nie własną. Spojrzał na zwierzołaka. W mroku nie widział go dokładnie - jedynie, że był wielki, ciemny... i martwy. Z ciemności wyłoniła się następna postać. - Pomyślałem, że może będziesz potrzebował pomocy, no nie? - wyszeptał znajomy głos. Konrad wstał i wytarł rękawem krew z twarzy, patrząc jak Heinler odzyskuje swój nóż. Nie doceniał tego człowieka. Jako górnik po- siadał przecież niemal doskonałą umiejętność widzenia w ciemności, najwyraźniej też dysponował innymi umiejętnościami. Nieprzy- padkowo przeżył atak na kopalnię, gdy tymczasem inni zostali zabici lub pojmani. Konrad spojrzał w stronę ogniska i siedzącej wokół niego grupy nieludzi. Nie spostrzegli, co wydarzyło się w odległości zaledwie kil- kunastu metrów