Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Zapach potu i dymu, okropny. Czerwony kurz, czerwony kolor ziemi, którą porasta busz, czerwona plama... jak długo jeszcze... Mamo. Tadek siada nagle przytomny. Wysoki pokój, mroczny. Tapczan przy oknie. Zielone zasłony. Okno? Rozsuwa jednym ruchem, aż w oczach ciemno. Wielkie na całą ścianę półkoliste okno wychodziło na mały dziedziniec, pośrodku którego fontanna nieczynna, a może krzak. Woda. Busz. Pić. Nic nie pamiętał! Nie wiedział, gdzie jest. Wiedział tylko, że gdzieś w Afryce porwano jego matkę. I że potwornie chce mu się pić. Walcząc z zawrotem głowy wstał (ten nieustający łoskot tam-tamów). Na chwiejnych nogach poszedł do przedpokoju. Gdzie łazienka? W przedpokoju była umywalka. Wyciągnął rękę, by odkręcić kran, nad kranem lustro, spojrzał nieuważnie, krzyknął. Zapomniawszy o pragnieniu wysuszającym mu usta, szukał kontaktu, światło, gdzie tu jest światło! Znalazł. Zapalił. W świetle zobaczył to samo co przed chwilą: z lustra patrzyła na niego murzyńska twarz, obca, a zarazem znajoma: był czarny. Huk tam-tamów rozbrzmiał głośniej w jego uszach. Słyszał teraz wyraźnie wszystkie dźwięki. A jakby przestał słyszeć siebie, swoje wnętrze, głosy, cały był na zewnątrz. Jakieś kroki na korytarzu? Co go to teraz obchodziło. Tarł rękami czarną skórę na policzkach. Próbował zmywać wodą. Na próżno. Nie znalazł niczego, czym by mógł podważyć czarne, wełniste włosy na głowie, szarpnął. – Nie rób tego, chłopcze – powiedział jakiś głos. Po polsku, lecz z wyraźnym cudzoziemskim akcentem. Tadek odwrócił się raptownie, jak przyłapany. Słyszał kroki, słyszał, że zatrzymały się przed drzwiami (nieważne, wszystko nieważne). Nie słyszał wszakże, jak otworzyły się drzwi. Zobaczył mnicha. W takim samym habicie, jaki noszą Braciszkowie Samotnicy z Bliźniaczej Góry. Ten habit zadziałał jak magnes, porządkujący rozrzucone klocki układanki w obraz nie w pełni czytelny, lecz likwidujący beznadziejny chaos. Habit. Najpierw jak gdyby widział tylko habit, może dlatego, że mnich był niezmiernie wysoki i jeszcze bardziej Szczupły, tak, że habit zdawał się być na nim zawieszony, jakby wystawiony dla zachęty w witrynie sklepu. – Proszę ojca – szepnął Tadek z głębi serca. – Proszę... ojca. Było w tych paru słowach wszystko. Nie tylko grzecznościowa formuła. I „proszę”, i „ojca” miało swoje głębokie, rozpaczliwe znaczenie. Mnich, nie zrzucając z głowy kaptura, położył obie ręce na jego ramionach. Wielkie, czarne oczy o ton czarniejsze od idealnie czarnej skóry, za niemal niewidocznymi szkłami złotooprawnych okularów, jarzyły się intensywnym, kojącym blaskiem. – Wiem, co czujesz – rzekł łagodnie. – I – dodał z lekkim, odrobinę gorzkim uśmiechem: – wiem, co będziesz czuł. – Ależ, proszę ojca, wcale nie o to chodzi, że jestem czarny, że... ja... – plątał się zmieszany. Nacisk silnych, szczupłych palców na jego ramionach wzmocnił się. – Wiem, co czujesz – powtórzył mnich – wiem, co będziesz czuł. I wiem, chłopcze, jaki jesteś. Dlatego zgodziliśmy się... dlatego chcemy ci pomóc. Ale wejdźmy do pokoju. Musisz usiąść. Jesteś jeszcze bardzo słaby... Co rzekłszy, wykonał lekki, niedostrzegalny ruch palcami, ciągle ujmującymi ramię Tadka, jakby nieznacznie nacisnął jakąś sprężynę. Tadek poczuł, że coś go dosłownie obróciło w miejscu i szedł ku, jedynemu zresztą w pokoju, fotelowi z uczuciem, że nie tyle został poprowadzony, a przesunięty, niby figurka w obrotowym mechanizmie. Usiadł. Znowu zawroty głowy, która przestała być lekka, nabrała ciężaru i zaczęła boleć w dodatku. Nieustający huk z zewnątrz doskwierał. – Co to... – spytał z wysiłkiem – co to jest... ten hałas? Tam-tamy? Uśmiech zamigotał w szkłach przesłaniających czarne oczy. M a ł y , l śni ą c y , cz arn y wąż. – Jeszcze nie. To tylko Pola Elizejskie. Jesteśmy w Paryżu. – W Paryżu!? – nie potrafił ukryć ogromnego zdumienia. – W Paryżu, nie w Afryce? (Afryka. Moja mama. Mama. Co z nią? Dlaczego stłumił w sobie ten krzyk?). – Jeszcze nie. Na razie musimy być tu. – Ale jak... Jak ja się tu... – No, właśnie. Dlatego musieliśmy cię ucharakteryzować. Przyjechałeś do Francji całkiem legalnie. Samolotem. Jako postulant filii zakonu Braciszków Samotników w Afryce. Oto twój paszport. Noś go zawsze przy sobie. Tadek wyciągnął rękę po niedużą książeczkę o złoconych brzegach i – stało się coś takiego, że miał ochotę natychmiast ją cofnąć. Mnich nie zauważył tej sekundy wahania, bo na moment odwrócił głowę w bok, ku oknu. Za to Tadek coś zauważył: po raz pierwszy zauważył jego twarz, bo stale to lśnienie dużych oczu za lśniącymi szkłami w wytwornej złotej oprawie. Teraz oczy „pofolgowały”, twarz na moment z profilu, bardzo czarna, aksamitnie czarna, lecz o rysach przypominających... ostre, góralskie profile! Gdyby nie kolor, gdyby nie ta idealna, jedwabiście czarna skóra... Twarz górala! Trzymał w ręku paszport, z którym jakby nie wiedział, co zrobić, jakby o nim całkowicie zapomniał, a myśli latały w ociężałej głowie, raczej ponad nią, niby ważki ponad stojącą, gęstą wodą zanieczyszczonego stawu. Mam paszport. Jakaś oszukańcza machinacja. Czy zakonnik może oszukiwać? Czy to jest prawdziwy zakonnik? I – w chwilę potem, kiedy otworzył paszport i zobaczył fotografię, swoją fotografię murzyńskiego chłopaka – czy to jest prawdziwy czarny? Lecz wargi... Wargi pasujące do góralskich rysów są wąskie... – Czegoś nie rozumiesz? – To jest fałszywy paszport? – Nie całkiem (wargi wygięły się w subtelnym uśmieszku). Wszystkie dane są prawdziwe. Istnieje chłopak posiadający te dane. – Czy on..