Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Allez_vous_en (fr. - Idź sobie (idź precz)) - odparł słabym głosem Duval. Nagle Peter podskoczył, rzucił się do przodu, zamachnął raz i drugi laską, uderzył nią kilkakrotnie o ziemię, wydając bojowe okrzyki. Po chwili obrócił się do kolegów i podniósł w górę laskę, na której końcu zwisał długi, cienki kształt. Twarz Petera pobladła pod opalenizną i pokrywającym ją zarostem. - Zapamiętajcie wygląd tego diabelstwa - powiedział. - To właśnie jest przyjaciel kraut. - O Jezu Nazareński... - stęknął Alcock. Powlekli się dalej w milczeniu, tylko Tanner, przechodząc koło porzuconej na ścieżce żmii, splunął na nią pogardliwie. Wytrwale podążali dróżką, przystawali, czasem przysiadali na wilgotnym, parującym gruncie. Czasem udawało im się zerwać jadalne jagody i owoce, bardzo teraz przydatne, bo skąpe zapasy pożywienia, zabrane z tubylczej wioski, zupełnie się wyczerpały, a resztką wody Shannon napoił chorego Francuza. Często musieli czekać na Duvala, którego stan pogarszał się z godziny na godzinę. Po południu Peter zatrzymał się, pociągnął nosem. Poczuł delikatny zapach palącego się drzewa sandałowego. Oznaczało to, iż znaleźli się w pobliżu jakiejś wsi. Podeszli bliżej i ukryci w gąszczu obserwowali. Ujrzeli kilkanaście szałasów, paru kręcących się dokoła krajowców. Najbardziej jednak zainteresowała ich studnia, z której ciemnoskóre kobiety czerpały wodę do drewnianych wiader. - Chodźmy, tam jest woda... życie - jęknął Alcock. - Tam mogą być Japończycy - zauważył Shannon. - Z pomocą boską nic się nam nie stanie. Za poradą Petera odczekali jednak, aż zapadła podzwrotnikowa noc. Gdy w kam pongu ucichły odgłosy ludzkiego życia, podkradli się do studni i długo delektowali chłodnym napojem. Pili, opryskiwali się, obmywali, żałując jednocześnie, że nieroztropnie porzucili po drodze puste tykwy. Koło studni leżała wielka kupa jadalnych korzeni jamu, których nabrali w garście, upchali po dziurawych kieszeniach, wypełnili nimi chusty z głów i znikli w dżungli jak duchy. - To była uczta - zauważył słabym głosem Duval. - W dodatku tania. A bon march~e. - Nawet zupełnie darmo - odparł wesoło Mcneill. - Ale ty, Henri, nic nie jadłeś. - Nie mam apetytu, mon cher (fr. - mój drogi). Shannon wyprowadził ich daleko od wioski. Odnaleźli stosowne drzewa, wdrapali się na nie, jak poprzednio, przewiązali lianami, i przeżuwszy resztki korzeni jamu zapadli w sen. Peter bardzo źle spał tej nocy. Drzewne legowisko było niewygodne, poza tym męczyły go zjawy, widziadła. Powtórnie przeżywał ucieczkę z Pasir Pandziang, wyłamywał wraz z Johnem Vincentem bramę obozu, podpierał rannego Hitchcocka, wyrywał polskiego marynarza z paszczy rekina, przywoływał holenderską latającą łódź, skierowywał ją na powrót do Singapuru i na Półwysep Malajski. A potem obraz się zmienił. Peter znalazł się w kabinie "B - jak Betty", szedł na spotkanie wrogich samolotów. Leciał wciąż wyżej i wyżej, i nagle dokoła pojawiały się "Zero". Było ich bardzo wiele, podlatywały blisko, a w każdym siedział kapitan Teruci i wywijał błyszczącą szablą. Znikąd wyprysnęła maszyna "W - jak whisky", major Mclochlon ogromną fajką począł grzmocić po głowach Teruci. Bił ich tak długo, aż jeden po drugim spadli w dół, znikali w zamglonym powietrzu. Już tylko jeden "Zero" kręcił się dokoła Petera, a z jego kabiny wyjrzała twarz porucznika Kirujamo Dekko. Japończyk trzymał w dłoni trzepoczący się na wietrze drzeworyt mistrza Harunobo. "Nie zabijaj go, Mclochlon! - krzyknął Peter do majora. - To Dekko, mój kolega z gimnazjum!" Mclochlon skinął głową i wsadził fajkę w usta, a "Zero" porucznika Tirujamo podszedł jeszcze bliżej, i nagle rzygnął w kierunku Petera wystrzałami z karabinów maszynowych. "Co robisz, Dekko?! To ja, Peter! Peter Shannon z Royal College of Sydney!" Pociski Japończyka zapaliły "B - jak Betty". Peter począł spadać w ciasnym korkociągu, nie mógł wyprowadzić z niego maszyny. Szarpnął za pasy kabiny, wyrzucił owiewkę, wyskoczył i otworzył spadochron. Spadał prosto na rosnący w oczach prostokąt zieleni, w środku którego stał niewielki, biały domek o czerwonym dachu. Z drzwi domku wypadła postać kobiety z rozwianymi włosami, tuż za nią Teruci z wściekle wykrzywioną twarzą i szablą w dłoni