Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Może dlatego, że nie miał dokąd... Ale też nie bronił się i nie odwrócił głowy. Patrzył na mnie w sposób, jakiego me znałam. Pomyślałam sobie nagle, że nie mogłam przecież znać wyrazu jego oczu, bo chyba tak naprawdę wpatrywałam się w mojego brata po raz pierwszy. Nie rzuciłam mu pospiesznego spojrzenia, nie prześliznęło się ono po nim jak po meblu, lecz patrzyłam. I zobaczyłam małego, smutnego człowieczka, który cierpi. Ujrzałam osamotnienie, bunt i wielki żal. 38 Wstałam z klęczek i wyciągnęłam Filipa ze szczeliny. Nie opierał się. Oplotłam jego ramionami swoją szyję i przeniosłam go na łóżko, by położyć. Nie uwolnił uścisku swoich ramion, lecz splótł je mocniej i się przytulił. Był tak zaskakująco lekki, taki drobny... Poczułam się w tej chwili tak, jak chyba czuć się może matka, mogąca wziąć w ramiona swoje dziecko, by poczuło się bezpiecznie. Chyba nie byłam tego godna, pewnie niewarta, ale on wciąż tak leżał - wtulony we mnie, ze splecionymi na moim karku rękami — i nie puszczał. Gładziłam jego poplątane włosy i widziałam, że się uspokaja; że już me drży i że już chyba się nie boi. Trwało to długo, wydaje mi się — bardzo długo. I to jest chyba szczęście. Tak myślę. — Chcesz? Opowiem ci coś... — powiedziałam nagle i — nawet me czekając na odpowiedź — zaczęłam: — Była sobie pewna piękna rodzina, która się bardzo, bardzo kochała. Byli weseli i szczęśliwi, lubili ze sobą przebywać i mieli mnóstwo przyjaciół - snułam opowieść bardzo cicho, jakby raczej kierując ją do siebie niż do niego. - Nagle coś pękło — tak nieoczekiwanie, bez powodu. Zupełnfejak z rośliną: podlewasz ją jak zwykle, mówisz i uśmiechasz się do niej, pielęgnujesz, a kwiaty tracą barwę i opadają liście. Pomimo twoich starań brzydme, więdnie i zaczyna usychać, a ty jesteś bezradny. I czasem jedynym ratunkiem jest ją przesadzić w inne miejsce, gdzie... albo odżyje, stanie się jeszcze piękniejsza niż dawniej, albo... — Albo...? —W głosie Filipa wyczułam niepokój i ogromne napięcie. - Albo co? — powtórzył jeszcze raz, nieustępliwie. - Nic! — odpowiedziałam sztucznie ożywiona. — Na ogół odżywa... Natychmiast zdjął swe ręce z moich ramion i usiadł bez słowa. Milczał, pociągając nosem i patrzył gdzieś daleko, za okno. Czułam, że w tym momencie chyba oddala się ode mnie; że mi w ogóle już nie wierzy. - A to miejsce... to jakie ma być? — zapytał bez emocji. -Jak wygląda? —Jak z bajki — uśmiechnęłam się, choć nie mógł tego widzieć. — Mały domek z czerwoną dachówką i obrośnięty dookoła 39 dzikim winem. I wszystko tonie w kwiatach i w zieleni. Do okien zagląda romantyczna brzoza i strzelista sosna, a z przeciwnej strony rozciąga swój baldachim stary, rozłożysty kasztan. W plątaninie gałęzi ptaki wiją swoje gniazda. Czują się tam bezpieczne, bo wiedzą, że nikt im krzywdy nie zrobi, A na wiosnę... na wiosnę to wszystko—jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki — budzi się do życia, zaczyna tętnić śpiewem, szumem drzew, fajerwerkiem barw i odurzających zapachów kwiatów, fioletowego bzu i białych jak śnieg jaśminów. A na dole, w soczystozielonej trawie — zapalałam się w tej mojej opowieści coraz bardziej — śmieją się do ciebie drobniutkie, niepozorne kwiatki, których nazw nawet nie znasz, których nikt nigdy nie sadził, a mimo to i tak się tu co roku pojawiają. I to jest taka cudowna oaza, taka wyspa... - Ale taty tam nie będzie? — wszedł mi zdecydowanie w słowo. Zaskoczył mnie niesamowicie tym pytaniem, które wcale jednak nie zabrzmiało jak pytanie. Raczej pewnik. Nie wiem skąd, ale już znał prawdę. A może tylko się domyślał... — Nie wiem — odpowiedziałam tak, by zabrzmiało to jak najspokojniej. To było jedyne, co wiedziałam na pewno — że nie wiem. ROZDZIAŁ III WYSPA SZCZĘŚCIA Stało się. Warszawa została TAM — wraz z moim życiem. Z moimi trzynastoma przeżytymi w niej latami — szczęśliwymi i pięknymi, i z dziewięcioma latami Filipa. Już po wszystkim... I tata też pozostał. To znaczy, nie pożegnał się na zawsze, nie rozstał się definitywnie, ale został. Na jakiś czas -jak powiedział. Tylko że nikt z nas tego nie wie, ile ten jego „jakiś czas" zabierze wspólnych dni, miesięcy, lat... Czy tak naprawdę nie oznacza tyle, co „żegnajcie". Myślę, że sami rodzice też nie wiedzą — zwłaszcza maTria. Chyba nawet tata. Gdy opuszczaliśmy Warszawę, Filip siedział z odrzuconą w tył głową i zamkniętymi oczami. Myślałam, że udaje i podgląda, ale on mocno zaciskał powieki, jakby się bojąc po raz ostatni rzucić okiem na to miasto; jakby się obawiając, że jego wzrok zatrzyma się niespodziewanie na czymś, co go powstrzyma i nie pozwoli mu odjechać. Kątem oka widziałam, jak wycierał o kolana spocone z emocji dłonie. Musiały być chyba ciągle mokre, bo wciąż wycierał i wycierał. — Już otwórz oczy! Już po wszystkim! — szepnęłam mu do ucha, gdy minęliśmy ostatnie zabudowania. Filip otworzył oczy, ale nie spojrzał nawet, gdzie jesteśmy — ani w lewo, ani w prawo -jedynie martwym, nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w oparcie fotela przed sobą. Samochód mknął jak strzała, jakby co sił uciekał od Warszawy, i chyba w końcu uśpił nas i ukołysał. Czułam wlewający się przez okno żar nagrzanego powietrza i monotonny szum silnika. I błogą, obezwładniającą senność. Nagle znalazłam się na pełnej kolorowych kwiatów łące