Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nie miałem specjalnie ostrej świadomości, że myję ciało, które za parę godzin będzie ciałem trupa, mogłem jednak być taką świadomością obciążony genetycznie. Babka Pechowa przez całe wieki była znaną wiślań-ską wirtuozką kunsztu mycia i ubierania trupów. Dziesiątki, a może setki zmarłych przeszło przez jej ręce w sensie ścisłym. W przedostatnim roku pierwszej wojny światowej - gdy jej matka i trzej bracia zmarli prawie jednocześnie na hiszpankę - moja jedenastoletnia babka poznała arkana błyskawicznego mycia i ubierania trupów, póki nie stwardnieją. Potem przez lata i dziesięciolecia posyłano po nią z domów o nagle zasłoniętych oknach. Nigdy nie odmawiała, zawsze była w gotowości; wstawała w środku nocy, wdziewała czarnoszarą suknię, która była jak mundur jej posługi, pakowała do ceratowej torby kuchenny fartuch, zapas flaneli, waty i butelkę spirytusu i pieszo albo przysłanymi końmi spieszyła do otoczonego innym światłem domu i myła, i czesała tracące miękkość ciała, przecierała twarze spirytusem; zmarłym kobietom zaplatała warkocze i setki razy słyszała i widziała znaki zostawiane przez odchodzące dusze. Atawistyczną siłą rzeczy musiałem powtarzać jej ruchy: sunąłem gąbką po ramionach z tą samą pieczołowitością, z którą ona, namoczoną w spirytusie watą, dotykała zmarłych ewangelików. W końcu byłem gotów. Rozłożyłem wersalkę, pościeliłem sobie, ległem. Czuwałem wytrwale, nie usnąłem; czas płynął wolno, ale płynął, i po co najmniej dwu, a może trzech przedostatnich godzinach - wybiła ostatnia godzina. Ostrożnie wstałem, przysunąłem krzesło, wlazłem na nie i jąłem z per- 55 fekcją odsuwać żabkę po żabce. Po odsunięciu siódmej -kiedy w pierwszej zasłonie cztery zaledwie żabki do końca mi zostały - w sypialni starych zapaliło się światło. Raptownie otwarły się tam drzwi, ojciec przemknął przez przedpokój jak strzała, potem jak rozsadzający futryny artyleryjski pocisk wpadł do łazienki i zaraz rozległ się stamtąd donośny hurkot zwierzęcego pawiowania. Zeskoczyłem z krzesła, odstawiłem je na miejsce i wróciłem do łóżka. Usłyszałem delikatne stąpania matki. Weszła do mojego pokoju, pachniała surowym mięsem, spod przymkniętych powiek widziałem jej dziwaczny i nie z tego świata uśmiech. Smuga startego na brunatny śluz jedzenia przecinała jej policzek. W całkowitej lunatycznej nieobecności podeszła do okna i machinalnie zasłoniła zasłonę. Dopiero dziś rozumiem, że historia mojego pierwszego samobójstwa jest też opowieścią o tym, jak alkohol po raz pierwszy w życiu zabrał mi wolność. Mam - rzecz jasna - na myśli alkohol występujący z trzewi mojego starego. Biedak rzygał prawie do rana. Miał słabą głowę. 2004 Wszystkie historie i W okolicach austro-węgierskiego miasteczka, w którym odbywaliśmy praktyki robotnicze, grasował wampir śląski i od samego początku dziewczyny z miejscowego technikum odzieżowego spoglądały na nas z lękiem. Odwracały się na pięcie, przyspieszały kroku, źle reagowały na najbardziej nawet finezyjne zagajenia. Zagajać umieliśmy, jak się patrzy - nie wszyscy - ma się rozumieć; nie cała nasza pięcioosobowa brygada umiała zagajać, ale ja i Wittenberg mieliśmy w tym wrodzoną biegłość. Wówczas spinaliśmy się na dodatek maksymalnie, rozwijaliśmy pełnię możliwości, stawaliśmy w konstruowaniu nęcących perswazji na głowie - wszystko na nic. Świetnie ubrane panny z odzieżówki nawet nie udawały, że się umawiają, że przyjdą na kawę, że przyjmują zaproszenie na imprezę. Nawet na odczepnego nie mówiły, że zobaczą, spróbują, postarają się i jak znajdą chwilę - wpadną. Każdego dnia po fajrancie wysłuchiwaliśmy w miejscowej mordowni o nazwie „Europa" kolejnej, opowiadanej przez jednego z siedmiu tubylczych alkoholików nie do odróżnienia, historii o wampirze; wypijaliśmy po dwa piwa i szliśmy pod pięknie w głębi zdziczałego 57 parku położony budynek technikum. Daremne to były wyprawy. Prawie wszystkie okna pomimo wrześniowych upałów zamknięte; masywne korony dębów i równie masywne obłoki odbite w szybach i ani żywego ducha. Z tyłu na boisku - nikogo, w skrzydle mieszkalnym -nikogo, w dobrze widocznych korytarzach - nikogo. Ani śladu przebiegającej postaci, cienia ramion, włosów, stóp. Żadnej powiewającej sukienki, porzuconej apaszki, broszki, bransoletki, wstążki. Ledwo wyczuwalny zapach perfum - ale i to mogło być pobożne życzenie. Ani śpiewu, ani śmiechu, ani chichotu. Raz zdawało nam się, że słyszymy szmer suszarki do włosów; równie jednak dobrze mógł to być daleki warkot lecącego na południe dwupłatowca. Poza tym ani widu, ani słychu. Całkowita pustka, bezludzie i, co za tym idzie, kompletny zanik cywilizowanych obyczajów. Ma się rozumieć, Polska była wtedy, w roku po narodzeniu Chrystusa 1971, pod moskiewskim jarzmem, ale bez względu na jarzmo i bez względu na ustrój, w całej ludzkiej cywilizacji jest przyjęte, że jak pod żeńskim internatem, szkołą, akademikiem, hotelem robotniczym, klasztorem, czy wręcz więzieniem, staje grupa złaknionych mężczyzn - nawet jeśli nie zostaje dopuszczona -otrzymuje odpowiedź