Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nie ma ani grosza. W dodatku ani do tych dolarów, ani do pieniędzy nie zaglądali prawie przez tydzień, bo jakoś starczało im tego, co mieli przy sobie. I w ten sposób nie wiadomo, kiedy ich okradli w ramach tego tygodnia. - No, chyba wtedy, kiedy nikogo nie było w domu? - Tam przeważnie nie ma nikogo w domu. Najwięcej w domu przebywa gosposia, ale ona robi sprawunki i pół dnia stoi w kolejkach. Pies wszystkich lubi. Od zeszłego piątku nie było przeszkód. - Precjoza starej Lenarczykowej też rąbnęli? Ściśle biorąc stara Lenarczykowa była niewiele starsza ode mnie, a wyglądała na młodszą siostrę swojej własnej córki. Skoro jednak był młody Lenarczyk i młoda Lenar-czykówna, musiał istnieć także stary Lenarczyk i stara Lenarczykowa. - Nie, precjoza są - powiedział mój syn. - Bardzo inteligentni złodzieje, nie tknęli niczego poza forsą, która jest nie do rozpoznania. Stary Lenarczyk pluje sobie w brodę, że nie znaczył pieniędzy. - Zawiadomili milicję? - Jeszcze nie. Zostawiłem ich i wyszedłem, jak się właśnie wahali, czy warto dla takiej drobnostki zwracać na siebie uwagę milicji. Przypuszczam, że dojdą do wniosku, że nie warto. - Rąbnęli im same dolary, czy i pudełko od butów też? - Nie, pudełko zostało. - A na nim odciski palców... Chociaż nie, inteligentni złodzieje w ogóle nie powinni zdejmować rękawiczek. 48 - Stary Lenarczyk z tego pudełka bardzo się ucieszył. Mówi, że zostało na rozplenienie, zanim się zdążymy obejrzeć, już mu się w nim nowe zalęgną. No, to teraz powiedz wreszcie, gdzie jest ten kurczak! Po kilku dniach dowiedziałam się, że pan Bartłomiej nie zamierza zawiadamiać milicji, machnął ręką na stratę i cała sprawa przyschła. W Saskim Ogrodzie znalazłam się wyłącznie przez przypadek. Przejeżdżałam Królewską i przypomniałam sobie, że pracuje tu jeden znajomy, którego żona jest chemikiem, a rozważałam właśnie problemy przekształcania związków chemicznych poprzez zmianę struktury atomów, poprzez promienie kosmiczne, poprzez to małe z dnem. Wstąpiłam do biura i dowiedziałam się, że znajomy przed chwilą wyszedł spotkać się z żoną koło fontanny. Ucieszona, popędziłam natychmiast do Ogrodu Saskiego z nadzieją, że ich tam znajdę. Znajomego i żony nie było, ale za to ujrzałam Donata i Pawła. Szli alejką, nic do siebie nie mówiąc i wyglądali tak, że zalęgła się we mnie jakaś mglista myśl o pojedynku. Szukają ustronnego miejsca, w zaciętym milczeniu odmierzą te swoje dziesięć kroków i będą do siebie strzelać... Myśl sprawiła, że zatrzymałam się, patrząc za nimi trochę niespokojnie. Saski Ogród był prawie pusty, tylko na jednej ławce siedziało jakichś dwóch facetów. Donat i Paweł zmierzali właśnie w tamtą stronę. Zauważyłam, że obaj nieśli coś pod pachą, być może skojarzyło mi się to z pudłem na pistolety... W pobliżu zajętej ławki zaczęli nagle przyśpieszać kroku, bardzo zgodnie i wciąż bez słowa. Przy samej ławce obaj, jak na komendę, energicznie odwrócili głowy i przemaszerowali obok dwóch facetów w tempie zgoła wyścigowym, patrząc w przeciwną stronę z jakimś straszliwym natężeniem. Zaintrygowana, spojrzałam tam, gdzie patrzyli, 49 ale nie dostrzegłam nic poza kępą ozdobnych krzewów. Cóż, u diabła, ujrzeli w niej takiego...? Donat i Paweł po kilkunastu metrach zwolnili, normalnym krokiem oddalili się w głąb alejki i zniknęli za krzakami. Stałam w miejscu jeszcze przez chwilę, po czym ruszyłam dalej, rozglądając się w poszukiwaniu znajomego z żoną. Donat i Paweł nagle znów się ukazali. Szli z powrotem w identyczny sposób, wpatrzeni w przestrzeń przed sobą, z kamiennym wyrazem twarzy i bez słowa. Zatrzymałam się. Przed ławką znów zaczęli nabierać rozpędu, przy samej ławce zaś gwałtownie odwrócili głowy i minęli ją, dziko wbijając wzrok w owe ozdobne zarośla. Po czym znów zwolnili, skręcili gdzieś i zniknęli za krzakiem. Patrząc za nimi, uczyniłam kilka kroków i wśród bezlistnej zieleni ujrzałam Baśkę, do której Donat z Pawłem podeszli. Zachowywała się osobliwie. Tupała nogami, wykonując gest archanioła z mieczem ognistym i najwyraźniej w świecie pędziła ich w kierunku tej samej alejki. Zaczęło mnie to trochę dziwić. Zanim zdążyłam cokolwiek pomyśleć, obaj ukazali się ponownie i cały przemarsz odbyli jak poprzednio. W tym ozdobnym krzaku musiało chyba coś być. Pojawili się czwarty raz nie wprowadzając żadnych zmian, ciągle to samo, normalny krok, stopniowe przyśpieszenie, dziki rozpęd z energicznym zwrotem głowy w tym samym miejscu, zwolnienie kroku i zniknięcie. Ki diabeł? Co mogły mieć na celu takie niezwykłe spacery? Po ich czwartej promenadzie dwaj faceci podnieśli się z ławki i ruszyli ostro w moją stronę. Nie dziwiłam im się, ja też bym nie wytrzymała, gdyby mi tak ktoś latał przed nosem. Przeszli, przyglądając mi się z uwagą i jakby nieżyczliwie, obejrzałam się za nimi nie wiadomo po co, oni też się obejrzeli. Jeden miał długi nos i dużą łysinę, drugi był mały, dość pękaty, miał czerwoną, wściekłą gębę i sterczące na jeża rude włoski. Spod marynarki wyglądał 50 mu jadowicie czerwony sweterek i całość była taka strasznie śliczna, że mi się w oczach zaćmiło. Donat, Paweł i Baśka zniknęli bezpowrotnie. Nie wytrzymałam, dopadłam ozdobnego krzewu i obejrzałam go z największą dokładnością. Nie zawierał w sobie absolutnie nic niezwykłego, żadnego ptaszka, gniazdka, nic kompletnie. Nawet pierza i śmieci w nim nie było. Co oni tu takiego widzieli..