They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Po niecałych pięciu minutach coś mocno uderzyło mnie w kark. Obejrzałem się. Z przerażenia zabrakło mi tchu. Tuż za sobą zobaczyłem czworo stalowych oczu o odcieniu świeżo wyostrzonych brzytew, należących do Gothy i Gordo Branlinów. Po obu stronach siedzieli ich rodzice, głęboko pogrążeni w modlitwie. Podejrzewam, iż prosili Boga, aby uchronił ich z rąk ich potomstwa. Obaj bracia mieli na sobie granatowe ubrania, białe koszule i jednakowe krawaty, z tą różnicą, że krawat Gothy był biały w czarne prążki, a krawat Gordo w czerwone. Starszy o rok Gotha miał jasnopłowe włosy, Gordo zaś o ton bardziej żółte. Ich twarze wyglądały, jak gdyby ktoś wyciosał je niezdarnie w brązowym kamieniu. Już same rysy — potężne, wysunięte do przodu szczęki, kości policzkowe omal nie przebijające skóry, czoła jak granitowe płyty — przywodziły na myśl przyczajoną złość. W ciągu tych paru sekund, kiedy to odważyłem się spojrzeć w ich wyzywające oblicza, Gordo podstawił mi pod nos uniesiony środkowy palec, a Gotha wepchnął do rurki twardy, czarno nakrapiany groszek. — Cory! — szepnęła mama szturchnąwszy mnie w bok. — Zamknij oczy i módl się! Tak też uczyniłem. Drugi groszek trafił mnie w potylicę. Coś takiego boli, że człowiek ma ochotę wyć. Przez resztę modlitwy słyszałem za sobą Branlinów, szepczących i chichoczących jak paskudne trolle. Moja głowa stanowiła ich dzisiejszy cel. Kiedy się już pomodliliśmy, odśpiewaliśmy następny hymn. Odczytano ogłoszenia i powitano gości. Wśród wiernych zaczęła krążyć taca. Położyłem na niej dolara, którego ojciec dał mi rano w tym celu. Chór śpiewał; siostry Glass grały na pianinie i fisharmonii. Z tyłu rechotali Branlinowie. Potem pastor znów wstał, żeby wygłosić niedzielne kazanie, i właśnie wtedy na mojej dłoni wylądowała osa. Trzymałem rękę na kolanie i nie poruszyłem jej, chociaż dreszcz trwogi przemknął mi wzdłuż kręgosłupa niczym błyskawica. Osa rozgościła się pomiędzy małym a serdecznym palcem i siedziała tam, wysuwając granatowoczarne żądło. A teraz pozwólcie, że wtrącę parę słów o osach. Osy bardzo się różnią od pszczół. Pszczoły są pękate i pogodne; 66 fruwają od kwiatka do kwiatka i nie zależy im na ludzkiej krwi. Są ciekawskie i cierpią na huśtawkę nastrojów, ale zwykle można przewidzieć, co zrobią, i łatwo ich uniknąć. Osy jednakże — a szczególnie ten smukły, ciemny gatunek, który wygląda jak sztylet z małą główką — zostały stworzone po to, by topić żądła w ciałach śmiertelników, wydobywając z nich okrzyki podobne tym, jakie wydaje koneser, kiedy odkorkuje wyborne wino. Otarcie się głową o gniazdo os może, jak słyszałem, pociągnąć za sobą skutki podobne do postrzelenia śrutem. Widziałem ongiś twarz pewnego chłopca, którego pocięły w usta i powieki, kiedy latem buszował na strychu starego domu: takiej męki i opuchlizny nie życzyłbym nawet Branlinom. Osy to wariatki; żądlą ni stąd, ni zowąd. Najchętniej przewierciłyby cię do szpiku kości, gdyby mogły zapuścić żądła tak głęboko. Są wściekłe, podobnie jak Branlinowie. Jeśli szatan rzeczywiście ma ulubione zwierzątko, nie jest nim czarny kot, małpa ani też skórzasta jaszczurka. Była nim, jest i zawsze będzie osa. Trzecie ziarno grochu puknęło mnie w głowę. Bolało, ale z bijącym sercem i gęsią skórką wpatrywałem się wyłącznie we wtuloną między palce mały a serdeczny osę. Coś przeleciało mi koło twarzy. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, jak druga osa krąży nad głową Diablicy, a potem siada na jej czubku. Musiało ją załaskotać, bo podniosła rękę i strzepnęła owada, nawet nie wiedząc, co strzepuje. Osa uniosła się z gniewnym szmerem czarnych skrzydeł. Byłem pewien, że zaraz ją ukłuje, ale chyba poczuła bratnią duszę, bo zamiast tego poleciała w stronę sufitu. Wielebny Lovoy mówił w natchnieniu o ukrzyżowanym Jezusie, płaczącej Matce Boskiej i kamieniu, który został odrzucony z wejścia do grobu. Spojrzałem na sufit kościoła. Niedaleko jednego z wirujących wiatraków była dziurka nie większa od ćwierćdolarówki. Ujrzałem, jak wyłażą z niej trzy osy i szybują w dół, nad głowy wiernych. Kilka sekund później pojawiły się jeszcze dwie, które zaczęły krążyć w parnym, przesłodzonym powietrzu. Nad kościołem przetoczył się grzmot. Szum deszczu niemal całkiem zagłuszył wznoszący się i opadający głos wielebnego Lovoya. Nie miałem pojęcia, o czym mówi; zerknąłem na osę pomiędzy palcami, a potem znów na dziurę w suficie. Było ich coraz więcej. Szerokimi spiralami spływały w głąb zamkniętej, dusznej i wilgotnej sali. Zacząłem je liczyć. Osiem... dziewięć... dziesięć... 67 jedenaście..