Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Nie było w niej ani jednej strzały. Taylinel skrzętnie pozbierała szypy wbite w mech i te zawieszone na krzaku niczym ozdoby na choince. Wyciągnęła także z drzewa te, które nie wbiły się zbyt mocno. Rzuciła kołczan na ziemię i usiadła opierając się o szorstką korę sosny. – Piękny strzał, nie ma co – odgarnęła kosmyk włosów i założyła go za małe, szpiczaste uszko ozdobione migoczącym kolczykiem. – Żeby z dwudziestu pięciu kroków trafić w cieniutki sznureczek, na którym wisi tarcza! Ha, w końcu jestem elfką. Ale żeby w samą tarcze trafić, to już, kurcze, nie wyszło, dodała w myśli. Zasępiła się. Myślała, dumała, ale za nic nie mogła sobie przypomnieć czy była już kiedyś w historii elfka, która nie potrafiłaby strzelać z łuku. Strzelać celnie, dodajmy. Elfa z tą przypadłością też jakoś nie potrafiła pomnieć. Cóż, fakt był faktem. Ona, Taylinel, była pierwszą z elfów leśnych, która do łuku miała dwie lewe ręce. Była, co prawda, jeszcze bardzo młoda, ale elfy już w wieku trzynastu lat potrafią bezbłędnie razić cel z trzydziestu kroków. A trzynaście lat to tak, jakby umiały obchodzić się z łukiem od urodzenia. Zawsze uważała gdy ją pouczano, ćwiczyła bez wytchnienia i – niestety – bez skutku. W końcu wszyscy dali sobie spokój. Cóż, ewenement, mówili. Nie pojęła od razu, znaczy nie pojmie tego nigdy. Ona jednak się nie poddawała. Ciągle chodziła w takie miejsca jak to – na słoneczną polankę, na której można się skoncentrować na ćwiczeniu. Rozglądała się za odpowiednim drzewem i wieszała na nim drewnianą tarczę. Prawie nową, z dwunastoma, może trzynastoma śladami użycia. Westchnęła ciężko. Jak zwykle po nieudanej serii strzałów, opadało ją straszliwe zmęczenie. Traciła wiarę. Może faktycznie nic z tego nie będzie? Może powinnam zająć się czymś innym, myślała. Sprzedam łuk i kupię sobie sztylet. Albo lepiej od razu miecz. Tak! Lśniący, zimny miecz, do którego będę sobie układać rękę. Jeśli tak źle idzie mi z łukiem, to z pewnością przeznaczone mi jest machać żelazem. III. Obrócił w palcach drobny, szklany flakonik. Wyjął zatyczkę i upił mały, dystyngowany łyczek przezroczystej cieczy. Wzdrygnął się mimowolnie. Nie mógł przywyknąć do obrzydliwego smaku lekarstwa. Szybko odgryzł duży kęs bułki, przełknął krzywiąc się i kręcąc głową. Schował medykament do wiszącej koło siodła podróżnej torby. Koń wolno dreptał razem z kolumną innych podróżników i kupców. Jechał na targ w Wysoburgu. Z wlokącego się przed nim wozu słychać było odgłosy tłukących się o siebie, źle przymocowanych pakunków. Słychać też było plugawe wyzwiska, którymi obrzucali wozacy chudego pastucha, właśnie przeprowadzającego owce na drugą stronę drogi. Beczące stadko przeszło, pochód znowu ruszył, właściwym jedynie żółwiom tempem. Ale jemu się nigdzie nie śpieszyło. Był piękny, słoneczny dzień. – Haldaen! Obejrzał się i uśmiechnął wesoło. Poznał ją natychmiast. – Tayli! Va fall, me puella? – Ael entai, Haldaen. Miło cię znowu widzieć – podjechała bliżej, zrównała się z jego szarą klaczą. Obdarzyła go powłóczystym spojrzeniem. – Nic się nie zmieniłaś. – Ty też nie – odpowiedziała, a potem roześmiali się wesoło i ucałowali sobie policzki. Patrzył przez jakiś czas w jej głębokie, świecące wręcz błękitem oczy. – Ej, wy tam! Nie stać na drodze! Nie tarasujcie przejścia! – krzyknął ktoś jadący za nimi. Woźnica charknął głośno i splunął na trakt. Haldaen odwrócił wzrok, popędził konia. Taylinel też otrząsnęła się z zamyślenia i ruszyła naprzód. Jechali tak chwilkę w milczeniu, podziwiając rosochate wierzby stojące na skarpach porośniętych z wierzchu gęstą, wysoką trawą. Droga zagłębiła się teraz w mały wąwóz. Słońce lało im złoty żar na głowy od czasu do czasu kryjąc się za długimi chmurami lub ginąc za drewnianymi mostkami, przerzuconymi nad jarem. Zbliżali się do Wysoburgu, stolicy Arnarii. Haldaen jako pierwszy zdecydował się przerwać ciszę. – Jak sądzę jedziesz do Wysoburgu na Wielki Targ? – Zgadza się – kiwnęła głową. – Jak widzisz ja też zdecydowałam się opuścić nasz las. Chciałam spróbować czegoś nowego. – I znalazłaś coś dla siebie? – zerknął na przytroczone za siodłem torby. – Widzę, że nie masz ze sobą łuku. – Tak. Miałam już dość kombinowania z łukami. To nie jest dobre zajęcie dla mnie. Ale faktycznie, coś sobie znalazłam – uśmiechnęła się tajemniczo. Haldaen miał nadzieję, że powie coś więcej, ale nie podjęła jednak. Nie chciał jej wypytywać, wiedział, że tego nie lubi. Zerknął jeszcze raz w stronę kulbaki ale nie mógł się skupić na niczym poza kształtnym udem elfki, opiętym gładkim, zgniłozielonym materiałem spodni. Kątem oka dostrzegł, że przygląda mu się z drwiącym uśmieszkiem, ponad wszelką wątpliwość wiedząc na co się gapi. Chrząknął cicho, pocierając lewą ręką nos i spojrzał do góry, na kolejny drewniany mostek. Mały chłopiec wychylał się przez balustradkę, w rączce dzierżył gliniany kubeczek. Jego towarzysz chował coś za plecami. Oczka świeciły im niebezpiecznie. – Hmm, miecza też nie nosisz widzę. Myślałem, że teraz zajęłaś się szermierką. – Aaa... taki miałam zamiar, ale nie mogłam zdobyć miecza. Najpierw chciałam zwyczajnie gwizdnąć jakiś ze zbrojowni – błysnęła do niego białymi ząbkami – ale niestety przyłapali mnie... Dostałam reprymendę, parę dni aresztu. Ale byłam wściekła! Potem postanowiłam odejść, tak jak ty