Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Wszyscy oni byli półsenni i schyleni, od dawna cierpieli na schorzenie kręgosłupa. Szeptali sobie do ucha, by nikt ich tajemnic nie usłyszał. Aktorzy trybun pierwszomajowych byli znacznie prawdziwsi. Mówili gromkimi głosami i ich spotkania odbywały się w pełnym słońcu. Z każdej jednak demonstracji politycznej, na jakie musieliśmy chodzić całą szkołą, trafiałem w półmrok ciocinych opowieści. Byłem podniecony i wywyższony. Być obiektem zwierzeń ciotki Asi, znaczyło istnieć podwójnie, znaczyło mieć w zapasie inny kostium. Któregoś dnia ciotka zabrała mnie ze sobą do Zoo. Pukając do wielkiej bramy piekielnej jej mieszkania, modliłem się, by coś stanęło na jej drodze i nie kazała mi wziąć parasola... Ciotka była jednak przygotowana. I choć zaledwie mżyło, wyciągnęła zza szafy przekleństwo mego dzieciństwa. - Masz tu parasol... - uśmiechnęła się, wydzielając z siebie zapach naftaliny. Parasol! Wielki, londyński parasol dziadka Beno. Gdy ciotka wysyłała mnie po papierosy, bo nie chciało jej się wychodzić na deszcz, musiałem brać ze sobą ten okropny parasol! Wszystkie dzieci z okolicy goniły za mną, wrzeszcząc "parasolnik idzie, parasolnik!" Nienawidziłem go z całego serca. Był dwa razy większy ode mnie i gdy się go otwarło, tworzył coś w rodzaju ogromnego wigwamu. Kiedyś, idąc na religię do kościoła na Czarnej, broniłem się przed wichrem, dmącym od strony Górek i wbiłem się szpicem w brzuch jakiejś ciężarnej kobiety. Na szczęście nie powiła dziecka na chodniku, ale zlała mnie siatką, w której tkwił bardzo krwawy kawałek mięsa, więc gdy wreszcie trafiłem na religię, całą twarz miałem umazaną krwią, a białą koszulkę poplamioną tak, jakbym właśnie popełnił morderstwo. Gdy wszedłem do sali w piwnicy plebanii, jednej z dziewczynek zrobiło się niedobrze i obrzygała księdzu sutannę, a inna wpadła w histerię. Oczywiście ksiądz mnie wygonił, a na dodatek ojciec złoił mnie dyscypliną. Jakby tego było jeszcze mało, musiałem się wyspowiadać. Pojechaliśmy jednak do ZOO. Rzecz jasna po drodze musieliśmy wpaść na cmentarz w Oliwie, żeby odwiedzić grób pradziadka. Ciągle zastanawiałem się, o co ciotce może chodzić, bo przecież nie zapraszała mnie na ten spacer tak sobie - nie miała takiego zwyczaju. Mżyło już przenikliwie, ale ciągle nie otwierałem parasola, jakbym się bał, że uwolni to jakieś ciemne siły. Schroniliśmy się pod wiatą przystanku autobusowego. Staliśmy stłoczeni i nagle ujrzałem twarz ciotki Asi. Każda rzecz, oglądana z bliska, traci swój symboliczny wyraz. Ujawnia strukturę. Przeraziłem się bogactwem tektoniki jej cery. Jej twarz przypominała pokrytą kurzem skórę gada. - Myślałam ostatnio, mój drogi, o twoim znikaniu z domu - powiedziała. - Boję się, że towarzystwo, w jakim się obracasz, ci szkodzi. Posłuchaj mnie, starej kobiety: naprawdę z niejednego już pieca chleb jadłam, o czym nie wiesz. I wiedzieć nie musisz. Ta z b i e r a n i n a w twej szkole, dzieci z naprawdę różnych środowisk, może mieć zgubny wpływ. Dzisiaj nie ma już nadziei na dotarcie do środowisk r a s o w y c h osób. Nie ma już takich środowisk. Ta dzisiejsza Polska - to jeden wielki mezalians. Wszystko się skundliło. Ty też jesteś mieszańcem. Niestety. Ale czuję, że w twojej duszy tkwi wiele dobrych inklinacji. Chyba będziemy chcieli (kto?! - załkałem cicho, jacy o n i?), żebyś poszedł do szkoły z internatem przy pewnej niezbyt jawnej szkole jezuickiej. - Dlaczego, ciociu? - Nie pytaj dlaczego, tylko słuchaj. My naprawdę chcemy dla ciebie dobrze! Czułem się dziwnie. Nienawidziłem ciotki, a musiałem się do niej uśmiechać. Powinienem cieszyć się z tego pomysłu. Ale Gdańsk - to przecież całe moje życie! Przeczuwałem w tym akcie opieki coś pogardliwego. Znając skłonność ciotki do politykowania, mogło to też znaczyć, że chce nas odseparować. A to już mnie wkurzało. Z nią zawsze tak było. I teraz ten m i e s z a n i e c! Mieszaniec, czyli kundel! Próbowałem zostawić w autobusie ten straszny parasol