Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
A zatem będzie on osią naszego ataku. Niech pan idzie wolno, rozgląda się uważnie i strzelbę trzyma w pogotowiu. I niech się pan nie da wziąć do niewoli, póki ma pan choć jedną kulę w lufie. Taka jest moja ostatnia rada, paniczyku. Gdy doszliśmy do skraju wyżyny, wychyliłem się zza urwiska i ujrzałem poczciwego czarnego Zambo, który siedział na skale i palił. Wiele dałbym za to, by na niego zawołać i powiedzieć mu, co się z nami dzieje, bałem się jednak, że małpy usłyszą. Las aż się od nich roił, co chwila słyszeliśmy ich szczególny jazgot. Wtedy zapadaliśmy w najbliższe krzaki i leżeliśmy cicho, czekając, aż głosy się oddalą. Dlatego posuwaliśmy się wolno i dopiero po dwóch godzinach takiego marszu z ostrożnych ruchów lorda Johna domyśliłem się, że musimy być blisko celu. Roxton machnięciem ręki kazał mi leżeć spokojnie, a sam popełznął naprzód. W parę minut później wrócił pałając gorączką czynu. — Chodź pan — powiedział. — Szybko! W Bogu nadzieja, że jeszcze zdążymy. Trząsłem się z podniecenia, gdy poczołgawszy się za nim i położywszy obok niego, wyjrzałem spoza krzaków na polanę. Tego widoku nie zapomnę do śmierci... był on tak niewiarogodny i straszny, że wprost nie wiem, jak go panu opisać; nie wiem, jak sam w niego uwierzę po paru latach, jeżeli dożyję chwili, kiedy znów zasiądę w fotelu w „Klubie Dzikich" i słodko leniuchując spojrzę na monotonną solidność Embankment. Wiem, że to wszystko wyda md się wówczas koszmarnym snem, gorączkowym przywidzeniem. Ale spróbuję za świeżej pamięci opisać to wszystko, a bodaj jeden człowiek na świecie, ten który leżał przy mnie w wilgotnej trawie, będzie mi świadkiem, że nic nie skłamałem. Przed nami rozpościerała się wielka polana — miała kilkaset jardów szerokości — porośnięta aż po skraj skał zieloną murawą i orlicą. Półkolem otaczały ją drzewa, a między ich konarami piętrzyły się dziwaczne chatki z liści. Najlepiej zrobię przyrównując je do jakiejś ptasiej kolonii, gdzie każda chatka była gniazdem. Małpoludy gęsto obsiadły wejścia do nich i gałęzie. Sądząc z wyglądu, były to kobiety i dzieci. Tworzyły tło obrazu i nie odrywały oczu od sceny, która przejęła nas zgrozą. Na polanie, tuż przy krawędzi wyżyny, zebrało się ze sto tych kosmatych, rudych stworzeń; wiele było potężnie zbudowanych — wszystkie zaś wyglądały groźnie. Musiały jednakże być zdyscyplinowane, bo żadne nie wysunęło się naprzód. Przed nimi stała grupka Indian — małych, zgrabnych ludzi, których skóra lśniła w jasnym słońcu jak miedź. Wysoki, szczupły biały mężczyzna stał obok nich. Schylił głowę, złożył ręce i całą postawą zdradzał śmiertelny strach. Patrząc na jego kanciastą figurę trudno się było mylić: to był profesor Summerlee. Wkoło tej grupki przygnębionych jeńców stało kilka małpoludów, które ich pilnowały. Uniemożliwia ło to ucieczkę. A na samym przodzie i tuż nad przepaścią widać było dwie postacie, tak dziwne i — w innych okolicznościach — zabawne, że przyjrzałem im się uważniej. Jedną z nich był nasz towarzysz, profesor Challenger. Smętne resztki kurtki zwieszały mu się jeszcze z ramion, ale koszula była w strzępach, tak że długa broda splątała się z czarnymi kudłami na potężnej piersi. Zgubił gdzieś kapelusz i włosy, które mu znacznie odrosły w czasie wyprawy, powiewały w nieładzie na wszystkie strony. Jeden dzień wystarczył, by ten przedstawiciel najwyższej nowoczesnej cywilizacji zamienił się w najokropniejszego południowo-amerykańskiego dzikusa. Przy nim stał jego pierwowzór, król małpoludów. Pod każdym względem był on — jak mówił lord Roxton — wiernym odbiciem profesora, tylko włosy miał rude, nie czarne. Taka sama krzepka, przysadkowata figura, takie same rozrośnięte bary, podane w przód, obwisłe ramiona i zjeżona broda, splątana z włosami na piersi. Tylko w budowie głowy widać było różnicę: ścięte czoło małpoluda i okrągłe skronie ostro kontrastowały z wysokim czołem i okazałą czaszką Europejczyka. Poza tym król małpoludów był groteskową parodią profesora. Ten obraz, którego opis zajął mi aż tyle czasu, wyrył mi się w jednej chwili w pamięci Nie mieliśmy jednak czasu zastanawiać się nad nim, bo straszny dramat rozgrywał się w naszych oczach. Dwa małpoludy porwały z szeregu jeńców jednego Indianina i zaciągnęły go nad brzeg urwiska. Król dał znak ręką; małpoludy schwyciły Indianina za ramiona i nogi i mocno trzy razy zakołysały nim w powietrzu. Potem potężnym zamachem wyrzuciły go w górę nad przepaść. Biedak wyleciał z taką siłą, że nakreślił łuk w powietrzu, nim zaczął spadać. Gdy znikł z oczu, cały tłum prócz straży rzucił się na skraj wyżyny i na chwilę zapanowała martwa cisza, którą przerwał dziki ryk zachwytu. Małpoludy skakały, wymachiwały długimi, owłosionymi rękami i wyły z radości. Potem cofnęły się i stanęły w szeregu, czekając na następną ofiarę. Tym razem nadeszła kolej profesora Summerlee