Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Potem, w niespełna godzinę później, będzie więcej dymu. Tam — wskazał palcem. — Zapłoną krzaki we wlocie do kanionu. — A jeśli nie zobaczymy tych znaków? — Jedźcie na zachód. Ale zobaczycie je. Sue, przyrzekam ci, że je zobaczycie. Dziewczyna podeszła do niego, położyła mu dłonie na udach i przyjrzała mu się w blednącym świetle księżyca. Roland pochylił się, delikatnie ujął ją za kark i pocałował. — Jedź bezpiecznie — powiedziała, odsuwając się. — Ano — zaskoczył wszystkich Sheemie. — Walczcie i bądźcie wierni, wy trzej. — Podszedł i z wahaniem, wstyd- 649 liwie, dotknął buta Cuthberta. Bert pochylił się w siodle i poważnie potrząsnął jego ręką. — Zaopiekuj się nią, przyjacielu. — Zaopiekuję się — odparł z powagą chłopiec. — Jedziemy. — Roland był pewien, że jeśli jeszcze przez chwilę będzie musiał patrzyć w tę poważną twarz, rozpłacze się. — W drogę. Powoli odjechali od chaty, nim jednak trawa zamknęła się za nimi, obejrzał się po raz ostatni. — Sue, kocham cię! — zawołał. Dziewczyna uśmiechnęła się. Był to bardzo piękny uśmiech. — Niedźwiedź, zając, ryba, ptak — powiedziała. Roland zobaczył ją znów, zaklętą w krysztale czarno- księżnika. To, co wraz z przyjaciółmi widział na zachód od Złej Trawy, miało w sobie niezwykłe, surowe piękno. Wiatr przewiewał tumany piasku przez skalistą pustynię, światło księżyca zmie- niało ten obraz w zaczarowany wyścig. Były chwile, kiedy widzieli nawet odległą o dwa koła Skałę Wisielców i odległy od niej o kolejne dwa koła wlot do kanionu Eyebolt, potem jednak zasłaniał je pył. Za ich plecami wysoka trawa śpiewała cicho, urzekająco. — I jak tam? — spytał Roland. — Wszystko w porządku? Alain i Cuthbert w milczeniu skinęli głowami. — Wydaje mi się, że będzie to całkiem niezła strzelanina. — Pamiętamy oblicza naszych ojców — odparł po prostu Cuthbert. — Oczywiście — przytaknął Roland, jakby nie zdając so- bie sprawy z tego, o czym mówi. Przeciągnął się w siodle. — Wiatr sprzyja nam, nie im, i to jest dobra nowina. Usłyszymy, gdy będą się zbliżać. Musimy ocenić ich liczebność. Rozu- miecie. I znów przyjaciele tylko skinęli głowami. — Jeśli Jonas jest pewny siebie, przybędzie wkrótce, w ma- 650 łej grupie, z tyloma ludźmi, ilu nawinęło mu się pod rękę, i będzie miał ze sobą kryształ. W tym wypadku zaskoczymy ich, wybijemy i zabierzemy Tęczę Czarnoksiężnika. Alain i Cuthbert słuchali go z uwagą. Powiał wiatr, Roland przytrzymał dłonią zrywający się do lotu kapelusz. — Jeśli obawia się, że zechcemy sprawić mu więcej kłopo- tów, pojawi się zapewne nieco później, ale z większą liczbą ludzi. Jeżeli tak się zdarzy, przepuścimy ich i przy sprzyjającym wietrze pójdziemy za nimi. Cuthbert uśmiechnął się szeroko. — Och, Rolandzie — powiedział z podziwem — ojciec byłby z ciebie dumny. Czternastolatek, a sprytny jak sam szatan. — W następny wschód słońca będę miał piętnaście lat — oświadczył Roland całkiem poważnie. — W każdym razie jeśli sprawdzi się ta druga możliwość, będziemy zapewne musieli zabić jeźdźców z ich straży tylnej. Uważajcie na moje sygnały, dobrze? — Spróbujemy dotrzeć do Skały Wisielców jako część ich oddziału, tak? — spytał Alain. Myślał najwolniej z całej trójki, ale Rolandowi to nie przeszkadzało. Działał niezawodnie, a to przecież liczy się najbardziej. — Jeśli takie odsłonimy karty, owszem — przytaknął. — A oni mogą mieć różowy kryształ. Miejmy nadzieję, że nas nie wyda. Cuthbert spojrzał na niego, zaskoczony. Roland przygryzł wargę; jak się okazało, Alain potrafił myśleć najszybciej z nich wszystkich. Tę raczej nieprzyjemną okoliczność przewidział wcześniej niż Bert... i niż on sam. — To prawda, musimy liczyć na łaskę losu — powiedział— ale rozegramy karty, które dostaniemy do ręki, najlepiej jak potrafimy. Zeskoczyli z siodeł i usiedli obok koni, na granicy Złej Trawy, już z sobą nie rozmawiając. Roland obserwował sreb- rzyste pasma kurzu, ulatujące nad skalistą pustynią. Myślał o Susan. Wyobrażał sobie ich oboje jako rodzinę mieszkającą na własnej ziemi gdzieś w Gilead. W jego marzeniach Farson został pokonany już dawno temu, już dawno temu powstrzy- 651 mano ten przedziwny rozpad świata (był przecież po trosze dzieckiem i po dziecięcemu zakładał, że pierwsze automa- tycznie pociągnie za sobą drugie), od dawna nie musiał być rewolwerowcem. Nie minął rok od chwili, gdy przeszedł inicjac- ję i zyskał prawo do noszenia sześciostrzałowców, prawo do przejęcia od ojca wielkich rewolwerów, kiedy Steven Deschain zdecyduje się mu je przekazać, a już miał ich dość. Pocałunki Susan zmiękczyły mu serce i rozszerzyły horyzonty, uzmysłowi- ły, że możliwe jest inne życie. Może nawet lepsze? Dom, dzieci... — Nadchodzą — oznajmił Alain, przerywając mu ten słod- ki sen. Rewolwerowiec wstał, trzymając w dłoni wodze Rushera. Cuthbert również poderwał się na równe nogi. — Duża grupa czy mała? Czy wy po... czy potrafisz roz- poznać? Alain stał zwrócony na południowy wschód. Wyciągnął ręce dłońmi do przodu. Nad jego ramieniem Roland dostrzegł Starą Gwiazdę, zachodzącą właśnie za horyzont. Do świtu pozostała zaledwie godzina. — Nie potrafię powiedzieć. Jeszcze nie. — A może przynajmniej wiesz, co z kryształem? — Nie wiem. Zamknij się, Rolandzie, daj mi posłuchać. Obaj z Bertem milczeli, przyglądając się przyjacielowi w na- pięciu. Wytężali uszy, nasłuchując na wietrze stukotu końskich kopyt, skrzypienia kół, cichych męskich głosów. Czas mijał. Wiatr zamiast osłabnąć w miarę zachodzenia Starej Gwiazdy i zbliżania się świtu, przybierał na sile. Roland zerknął na Cuthberta, który wyciągnął procę i bawił się nerwowo jej naciągiem. Bert spojrzał na niego, wzruszył ramionami. — To mały oddział — powiedział nagle Alain. — Może któremuś z was uda się go wyczuć? Obaj potrząsnęli głowami. — Nie więcej niż dziesięciu ludzi, może nawet sześciu. — Na bogów! — Roland wyrzucił w powietrze zaciśniętą w pięść dłoń. — A kryształ? — Nie potrafię go dotknąć. — Alain mówił tak, jakby próbował zahipnotyzować samego siebie