Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Skąd, na Boga, wiedzieli o przyjeździe tej pani?! I w co oni się bawili? Nie wiedziałem tego. Nie zauważyli mnie. Poszli plażą w kierunku obserwowanych przeze mnie osób. Mniej więcej po kwadransie Kaltz i staruszka zawrócili z powrotem do hotelu, więc musiałem przez pewien czas być odwrócony plecami do plaży. Potem zniknę l i na szczycie skarpy, a za nimi poszło dziwnie skupione towarzystwo Czapli. Inżynier wrócił podniecony i zadowolony ze swojej misji. - Ciągle gadali o jakimś „von Lipowie” - mówił z przejęciem, gdy usiadł naprzeciw mnie. - Ten wysoki Niemiec z wąsikiem zapytał staruszkę, co znaczy „Hulsch Eck”...? Nie wiem, czy dobrze usłyszałem, przepraszam. Padło tam jeszcze jedno pytanie o coś dziwnego... chodziło o śmieszny wyraz na „F”... - Fliegenpfiff? - Owszem - popatrzył na mnie jak na czarodzieja. - To pan słyszał całą rozmowę? Z tego miejsca? - Nie, nie - zaśmiałem się. - Znam to słowo. - I co to jest? -A tego to nie wiem. Co dalej, inżynierze? -Nie jestem pewien, ale zdaje się, że wspominali jakiegoś stolarza... - Jeszke Horna? - Tak jest! - poruszył się. - Na Boga, pan jednak słyszał rozmowę! - Stąd? To niemożliwe. I co z tym stolarzem? - Nie wiem, wszystkiego nie słyszałem i nie wszystko byłem w stanie zrozumieć. Pewne jest jednak to, że potrzebują stolarza. Mało tego... było też coś o jakiejś mapie. Wymienili też jakiegoś Vincenza... Vincenzo! Vincenzo był pewnie owym Włochem jeżdżącym lancią! Tym, który odwiedził muzeum w Lęborku i oglądał mapę skradzioną później przez Baturę. „Brawo, inżynierze!” - pomyślałem. - Czy wymienili jakąś miejscowość? - pytałem dalej. - Padła jakaś nazwa, zdaje się, że chodziło o C. - ciągnął. - Prawdopodobnie odwiedzą cmentarz, ale nie dosłyszałem, czy w C. czy gdzieś indziej. - Dobrze się pan spisał - pochwaliłem go. - A czy przypadkiem nie padło nazwisko tej starszej pani? Rozumie pan, o co mi chodzi? Nie wiem, jak ona się nazywa, a ten Niemiec z wąsikiem musiał się jakoś do niej zwracać... - Rzeczywiście tak było. Ta staruszka ma takie dziwne nazwisko, którego nie powtórzę za żadne skarby świata. Ma dziwny akcent, jakby nie była rodowitą Niemką. To znaczy mówi świetnie po niemiecku, ale w tle pobrzmiewa dziwny akcent. Nazwisko też ma dziwne. W pewnym momencie Niemiec zwrócił się do niej po imieniu. Rzekł: „Tak jest, pani Gizelo”. Otóż to! Na imię ma Gizela! Odebrało mi mowę. Patrzyłem na niego jak zahipnotyzowany i nie wiedziałem, czy przypadkiem inżynier Wrona nie kpi sobie ze mnie. Czyżby Gizela von Maszony, konkubina samego Joachima von Lipowa, żyła?! Ile musiała mieć lat, jeśli to naprawdę była ona? Dziewięćdziesiąt? Sto? - Czy chce pan powiedzieć, że ta starsza dama nazywa się Gizela von Maszony? - zadałem to pytanie cedząc wolno słowa. - Tak jest! Trafił pan! Gizela von Maszony! Tylko skąd pan to wszystko wie? ROZDZIAŁ DZIESIĄTY CO TU ROBI GIZELA VON MASZONY? • ŚLEDZIMY GRUPĘ CZAPLI • INŻYNIER ZOSTAJE SIERŻANTEM • SPOWIEDŹ, CZYLI PROPOZYCJA WSPÓŁPRACY • POWRÓT NAD JASIEŃ • CZY JESTEM PODOBNY DO BATURY? • TELEFON OD CZAPLI • W PORCIE • DOKĄD POJECHAŁ WŁOCH? • RĄBKA I SŁOWIŃSKI PARK NARODOWY • NA WYDMACH • KTO NAPADŁ NA CUDZOZIEMCA? • JEDZIEMY ZA WŁOCHEM • FORTEL • W GŁÓWCZYCACH • NIESPODZIEWANE SPOTKANIE W STARYM DWORKU Ludzie zaczęli schodzić się po kolacji na plażę. Niedługo zresztą miała się rozpocząć zbiorowa celebracja zachodu słońca. Idąc wolno w stronę zameczku, zastanawiałem się nad powodem, dla którego starsza pani odwiedziła Polskę. Niewykluczone, że Gizela von Maszony dysponowała jakąś wskazówką dotyczącą miejsca ukrycia skarbu przez hrabiego Joachima. Z drugiej strony, z relacji inżyniera wynikało, że kobieta i Kaltz szukają stolarza Horna, więc może przeceniałem wiedzę pani von Maszony w całej tej sprawie. Niewątpliwie jednak pojawiła się nowa postać i to nie jakiś pionek, a ważna figura. Patrząc na panią von Maszony i towarzyszącego jej Kaltza, łatwo było się zorientować, że to ona rozdawała tutaj karty, a jeżdżący alfa romeo Niemiec został przez nią „wynajęty”. Ten zaś wynajął Baturę. Tak to wyglądało! Kiedy znaleźliśmy się obok poloneza zaparkowanego za hotelowym ogrodzeniem w rzadkim sosnowym lasku, ujrzeliśmy zmierzających do głównego wejścia Czaplę z przyjaciółmi. - A ci ciągle węszą - westchnąłem. - Zna ich pan? - zdziwił się inżynier. - Miałem zaszczyt ich poznać. Nad Jasieniem. - Bo oni tam stali na plaży obok tej von Maszony i faktycznie zachowywali się tak, jakby węszyli - mówił inżynier. Ale w tej chwili interesowali mnie wyłącznie pani von Maszony i Kaltz. Nie mogłem jednak pójść do hotelu w obawie, że Niemiec mnie zauważy. Lepiej było pozostać w cieniu i obserwować poczynania przeciwników. - Dzisiaj zapewne nic się już nie wydarzy - powiedziałem w samochodzie, obserwując hotel. - Gizela von Maszony pewnie uda się na spoczynek i dopiero jutro rano zaczną poszukiwania. - Pewnie tak - odezwał się znużony inżynier. -A ja nie mogę pana trzymać w Łebie w nieskończoność. - Dlaczego? Siedzenie ludzi to całkiem przyjemna robota - ożywił się. - W młodości czytałem dużo książek detektywistycznych i kryminałów, ale jeszcze nigdy nie uczestniczyłem w prawdziwym śledztwie. No i dzisiaj dostałem szansę. I jak się spisałem? - Znakomicie. Bez pana nie poradziłbym sobie dzisiaj. Zadowolony inżynier dyskretnie obejrzał się we wstecznym lusterku, jakby chciał w nim dostrzec niekwestionowanego bohatera. Ale oto z hotelu wyszli zawiedzeni Czapla i jej drużyna. - Widzi pan? - podniecił się ich widokiem inżynier Wrona. - Wychodzą! Możemy ich wyśledzić. Tak też zrobiliśmy. Ale zanim to uczyniliśmy, zaniemówiłem, gdy w bramie pojawiło się BMW Batury. Jerzy skądś wracał i na całe szczęście nie zauważył towarzystwa Czapli, które w tej chwili szło już leśną ścieżyną. Batura zaparkował i wysiadł z wozu. Nie rozglądał się dookoła, a po prostu wysiadł i szybko udał się do hotelu, podrzucając w ręku kluczyki