Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
.. A taki był właśnie plan, żeby ruszyli wszyscy naraz i biegiem, nie patrząc pod nogi. W sumie do wilczego dołu trafiło za jednym zamachem troje. Na taki sukces, szczerze mówiąc, Rankorn nawet nie liczył. Zbóje Eggi-Pusttelgi, którzy zmajstrowali tę konstrukcję, napracowali się uczciwie - osiem stóp głębokości, na dnie kołki wysmarowane mięsną zgnilizną, tak że zakażenie krwi gwarantowane w każdym przypadku. Zmierzch tymczasem zapadał gwałtownie. Teraz już drużynnicy stali się przesadnie nawet ostrożni: chodzili tylko parami, a kiedy przeczesywali las i zauważyli w końcu przyczajonego w krzewach Rankorna, nie ryzykowali i naszpikowali go strzałami z dwudziestu jardów. Niestety, gdy podeszli bliżej, akurat pod uderzenie pięcsetfuntowej kłody, znaleźli zamiast wymarzonego trupa zwitek kory z naciągniętymi nań szmatami... Dopiero wtedy landlord zdał sobie sprawę, że nawet ucieczka z "rejonu umocnionego" bandy Eggi, dokąd ich tak sprytnie wciągnął ów przeklęty Wos - nie będzie sprawą łatwą: dokoła las jest naszpikowany śmiertelnymi pułapkami, a czworo ciężko rannych, nie licząc dwóch zabitych, całkowicie pozbawiły oddział mobilności. Zrozumiał też, że ich miażdżąca przewaga liczebna w tym układzie nie ma zupełnie żadnego znaczenia, i aż do świtu, podczas tego polowania, rolę zwierzyny przyjdzie odgrywać właśnie im. * * * 56 Przygotowali obronę okrężną w najgorszym, jakie sobie można wyobrazić miejscu - wądół zarośnięty leszczyną, widoczność zero, ale przenoszenie się na inne miejsce byłoby jeszcze gorsze. O tym, by rozpalić ognisko nawet nie myśleli - strach się oświetlić, strach dać się usłyszeć, i nawet rannych opatrywali w całkowitych ciemnościach, po omacku. Zacisnąwszy w garści łuki i rękojeści mieczy, wsłuchiwali się w bezksiężycową noc, bez wahania strzelając w stronę każdego szmeru, w każde poruszenie w unoszącej się z wilgotnych liści mgle. Skończyło się tak, że około trzeciej w nocy komuś puściły nerwy, i ten idiota z okrzykiem: "Wosowie!"." wystrzelił w sąsiada, który wstał, chcąc rozprostować ścierpnięte mięśnie, a potem, łamiąc krzaki, rzucił się w głąb obronnego pierścienia. Dalej stało się to najgorsze, co tylko może się zdarzyć w nocnym boju: pierścień się rozpadł, i zaczęła się ogólna bieganina po nocy ze strzelaniem na oślep - każdy przeciw każdemu... Zresztą, tym razem nie było mowy o jakimś przypadku: wspomnianym "kimś", kto sprowokował swoim strzałem w towarzysza ogólną zawieruchę, był nie kto inny jak sam Rankorn. Korzystając z mroku, leśniczy przywłaszczył sobie pelerynę jednego z zabitych - na szczęście dla niego nikt ich nie pilnował - wkręcił się w pierścień zajmujących pozycje drużynników i zaczął czekać. Właściwie, mógł sto razy wpakować strzałę w plecy landlorda i, korzystając z nieuniknionego zamieszania, rozwiać się spokojnie we mgle, ale ten nie zasłużył sobie na tak "przyjemny" los. Rankorn miał inne plany. Wyniki boju Stały się widoczne, gdy nastał dzień: okazało się, że oddział stracił dwóch żołnierzy, ale najgorsze - koszmar! - zaginął sam landlord. Wojownicy uznali, że podczas nocnej paniki musiał stracić swoich z oczu (poniekąd mieli rację: w lesie tylko zupełny dureń rzuca się do ucieczki na chybił trafił - normalny człowiek usiądzie pod krzakiem i nie ruszy się, póki ktoś się o niego nie potknie), i zaczęli przeczesywać okolicę, nawołując swego pana. Znaleźli go kilka mil od miejsca potyczki - orientując się na stada już zlatujących się kruków. Młody senior był przywiązany do drzewa, a z półotwartych jego ust sterczały odcięte genitalia. "Kuśką się zadławił" - szeptano potem złośliwie po wsiach... W obławie na bestię entuzjastycznie wzięła udział cała okoliczna ludność, ale z równym skutkiem mogliby chwytać leśne echo. Dalsza kariera królewskiego leśniczego, któremu teraz nie zostało nic innego jak zostać rozbójnikiem, była standardowa; standardowy był i jej koniec - albowiem, jak głoszą słowa starej piosenki, "Może długo sznur się splata, lecz się zawsze w pętlę zwinie..." Raniony w potyczce z ludźmi harlondskiego szeryfa i połamany na kole Rankorn miał ozdobić sobą szubienicę akurat tego dnia, kiedy do miasta przybył baron Grager, werbujący ludzi do wyraźnie przerzedzonego ithilieńskiego pułku. "O! Ten by mi się nadal" - rzucił baron z takim samym wyrazem twarzy, z jakim klientka kramu z wędlinami dźga paluchem w upatrzony kawałek szynki ("Tylko proszę pokroić"). Szeryf jedynie zgrzytnął zębami. Od Osgiliath sprawy szły tak sobie. Pułk Ithilien walczył wyraźnie lepiej od innych i, jak to się dzieje w takich przypadkach, dostawał uzupełnienie w ostatniej kolejności. Zresztą, z ludźmi w ogóle było mizernie. Ci w Minas Tirith, którzy najgłośniej przed wojną wydzierali się: "Raz i na zawsze uwolnić śródziemie od Hord ze Wschodu", jakoś od razu znaleźli masę spraw na drugim brzegu Anduiny, prosty zaś lud od samego początku miał tę Wojnę o Pierścień głęboko w płucach. Tak więc ogłoszony niegdyś przez Faramira punkt o poborze do pułku - "choćby i prosto spod szubienicy" - był wykorzystywany tyle razy, ile tylko się dało. Właściwie, "pod szubienicą" siedział nawet sam Grager, ale w czasie wojny nikt nie odważył się ruszyć frontowego oficera - na niego sądowe szczury Gondoru miały za krótkie ręce. Wiele zachodu kosztowało pułkowego lekarza, by przywrócić workowi połamanych kości wyciągniętemu przez barona z harlondskiego zaścianka wygląd kogoś, kto przypominałoby człowieka, ale słynny zbój był tego wart. Strzelać z łuku tak samo jak przedtem Rankorn nie mógł, wyłamany bark stracił możliwość ruchu, ale tropicielem nadal był wyśmienitym, a jego doświadczenie w pułapkach i innych działaniach bojowych w leśnej okolicy było naprawdę bezcenne