Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Mijał go równie niepozorny magister Rękawek ściskający pod pachą wypchaną teczkę z własnoręcznie robionymi w długie wieczory nagrobnymi lampkami. Wyszukiwał zapomniane, samotne groby, gdzie ani kwiatów, ani światełek, szybko ustawiał tam swoje lampki, zapalał i oglądając się, jakby w obawie, by czyjeś oczy go nie ujrzały, śpieszył dalej, szukając miejsca spoczynku zapomnianych i opuszczonych. W części cmentarza zajmowanej przez najstarsze, niemieckie mogiły pusto było i szczególnie smutno. Aż zaskowyczało serce księgowego. Stał przez moment u wejścia do alejki cmentarnej, wysypanej uginającym się pod nogami żwirem, odruchowo dotknął dłonią miejsca na swym przedramieniu, gdzie znaczył się tatuaż oświęcimskiego numeru, jakby polemizując sam z sobą przecząco pokręcił głową, po czym zapuścił się w żałobną swą pustką parcelę cmentarza. Nie wybierał, nie odczytywał napisów, tłoczonych czy kutych kanciastym gotykiem. Schylał się tylko czasem, stawiał niebieską albo czerwoną lampkę, krzesał zapalniczkę, chwilę obserwował, czy świeczka nie zgaśnie, śpieszył dalej. - Dzień dobry, magistrze... Umarłych nie dzieli pan już na swoich i obcych? Obejrzał się zaskoczony, niechętny przywitaniu i w ślad za nim płynącemu pytaniu, ni to aprobującemu, ni to kpiarsko ironicznemu. W kanadyjskiej kurtce skórzanej stał za nim Okińczyc. - Żywych także nie zwykłem dzielić. Chyba na kanalie i na uczciwych... Wie pan, doznaję dziwnego uczucia, jakby tym zmarłym, osamotnionym, musiało być bardzo przykro, że o nich się nie pamięta. Specjalnie po to przygotowałem lampki, dwa tygodnie się przy nich bawiłem. Pomoże mi pan? Schylając się teraz nad grobami, Okińczyc przypomniał sobie zarazem niedawną scenę w obejściu Łyczywka. Pokrzykujący Niemiec, milicjanci, prokurator, niechętny tłum szoferów i wszelkiej gawiedzi. Nagrobki cmentarne, których nie znaleziono u kamieniarza, opowieści zasłyszane, że jednak Łyczywek ogołacał kiedyś stare mogiły. Żywą u niejednego ze starszych nienawiść do Niemców, inne widzenie tych spraw u młodych, umiejących dostrzegać różnice po dwóch stronach Łaby, przymierzał teraz do własnych odczuć. Oto stawia świeczki razem z oświęcimskim Rękawkiem, coś jakby gest pojednania i wybaczenia. Zarazem jednak niesmak do siebie, pamięć tamtych, nie tak wszak jeszcze dawnych lat, pytanie, czy taki gest znajduje swoje pokrycie w praktyce życiowej. Gdzieś z daleka nadpłynął głośny szloch kobiecy. Ktoś płakał dawnym wspomnieniem czy pamięcią najświeższej straty. Ludzie dyskretnie omijali płaczącą kobietę, jej prawo martwić się i żałować, choć w tłumie, czuć się dzisiaj samotną, bliską temu, który drzemie pod martwą jesienną ziemią, przykrytą dla barwy zielenią gałązek jedliny. Tomek też słyszy ten szloch. Stoi trochę bezradny przed grobem maleńkiego Kaziuczka, brata, którego już nie pamiętał. Byli tu z Milą przed paru dniami, uporządkowali kopczyk ł oczyścili, teraz stoi trą nim doniczka z białymi, poważnie smutnymi kwiatami, pewnie siostra przyniosła, on zaś zapalił lampki żałobne. Ładnie się palą... A tamta kobieta płacze. Matka też by pewnie płakała, w dzień zmarłych zawsze rozczulała się pamięcią swojego Kaziuczka, musiała go chyba najbardziej kochać. On zaś stoi tutaj i właściwie jest mu obojętny ten brat zmarły w szczenięctwie. Pewnie, nawet gdyby nie nakaz matki, zajrzałby tutaj, ale również bez głębszych uczuć. Bo jak to właściwie jest, czy zmarłych można ciągle tak kochać, pamiętać o nich? Matka wspomina tam pewnie swojego Kaziuczka, żal jej, że nie jest przy jego grobku. Płyta biała, nowiutka, wygląda jak marmur. Obiecał Łyczywek, że zmieni tę dawną pękniętą, dotrzymał słowa. Przechodził tędy niedawno, patrzył na swoje dzieło, Tomka zupełnie zdawał się nie poznawać... Matka jutro powróci, może pojutrze, będą wiedzieli, czy babcia naprawdę umarła, jak głosiła niepewna wieść dawno już nadeszła okrężną drogą. Dziadkowie nigdy nie pisali, nie dawali znać o sobie, ani się wywiadywali o córkę i jej dzieci. Kiedyś wygnali ją z domu, mówiła Mila, zerwali wszelkie kontakty. Wzruszył ramionami. Wyprzeć się własnego dziecka. Czy można aż tak potępiać? - Ty jesteś Tomek Jaruga? Drgnął. Poznał ją od razu. To przecież Dominiakowa, żona jego ojca. Czego chce teraz od niego? Wysoka, chuda, z nosem podanym do przodu jakby nim coś węszyła, patrzy badawczo, aż głowę przechyla, jakby to można było wiele zobaczyć w blaskach żałobnych lampek. - Ty jesteś Tomek Jaruga? - natarczywiej, ostrzej powtórzyła kobieta pytanie. - Tak. Dlaczego5 - Tak sobie. Słyszałam o tobie, chciałam cię poznać. Więc tak wyglądasz? - ujmując za ramie, przysuwała go bliżej ku pełgającym przy ziemi światełkom, - niewiele to pomagało, więc przybliżyła twarz, czuł teraz Tomek jej oddech nasycony cebulą, odwrócił w bok głowę. Kobieta puściła jego ramię. Oddech jej stał się szybszy, wypływał małymi kłębami pary. - Ciemno... Muszę cię kiedy zobaczyć we dnie. Pracujesz na stacji benzynowej, prawda? Masz już czternaście lat? - Tak, ale czemu pani... - Pisano mi o tobie. Dzielny jakoby jesteś... - Eee, co pani gada - zły był, coś mu w głowie świtało. Może to tamto pisanie, o którym już kiedyś słyszał od Dominiaka? - Znasz pana Dominiaka? Głos kobiety dziwacznie zadrgał, opadł o kilka tonów. - Ten inżynier? Widziałem go przy różnych budowach. - Ale tak bliżej, bliżej, znasz? - Nie... Niech mi pani da spokój. Na grób brata przyszedłem, pomodlić się mam, podumać. Powtórzył tymi słowami nakaz matki. Nie chciał rozmawiać więcej z Dominiakowa, wypytuje, chce dowiedzieć się prawdy. A prawda ta kosztowałaby czterysta złotych miesięcznie, już by ich więcej Dominiak na pewno nie dawał... Przybliżyła twarz tuż do jego policzka, głos jej stał się syczący, przykry: - Dumaj sobie, dumaj... Ale więcej nie szukaj niczego w pobliżu naszego domu, bo... - Dzień dobry panu. - Tomek zobaczył nadchodzącego nauczyciela Kirgiełłę, powitał jego obecność jak zbawienie. Dominiakowa w jednej chwili zakręciła się na pięcie, zniknęła cicho, jak się cicho zjawiła. Henryk życzliwie uśmiechnął się do chłopca, podał mu rękę. Tomek aż zachłysnął się na to z wrażenia. - Ktoś z twoich? - Młodszy braciszek... Zaraz potem poszedł Kirgiełło swoją drogą zostawiając chłopca nad zdobioną białą płytą mogiłką. Henryk był nieswój, przyszedł tutaj, bo myślał, że uspokoi się przy ojcowskim grobie