Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Zobaczyłem człowieka w zimnym, nikłym świetle poranka. Był to silny mężczyzna, o mocnych członkach, głębokiej klatce i obficie owłosiony, którego wiek oceniałem na około trzydzieści lat. Od razu poznałem, że to nie jest współczesny człowiek, chociaż ogorzała od pogody skóra była biała w miejscu, gdzie z ramienia zsunęło się futro, to jednak w jego wyrazie było coś niezwykłego. Rzadko który współczesny mężczyzna ma tak masywne ciało, a nikogo nie widziałem o tak krótkiej i szerokiej szyi, chociaż stopy i dłonie nie były duże. Miał sylwetkę niezwykle mocną, choć wzrostem sięgał tylko metra sześćdziesiąt i w najmniejszym stopniu nie był otyły, jednak musiał ważyć dobrze ponad sto kilogramów. Ciemne, długie włosy, rozdzielone na środku, sięgały mu do ramion. Odwrócił głowę, spoglądając za siebie, jakby po to, by sprawdzić, czy jest sam albo czy żaden zwierz się za nim nie skrada. Zobaczyłem jego twarz. Czoło miał szerokie i nie za wysokie, gdyż włosy zaczynały się nisko; brwi krzaczaste, a oczy głęboko osadzone. To były szczególne oczy, duże i szare, ruchliwe, a gdy patrzyły prosto - ponure i myślące. Nos miał prosty, o szerokich i czułych nozdrzach, co znaczyło, że człowiek wykorzystywał go jak pies lub płowa zwierzyna do wąchania. Usta z szerokimi wargami, ale nie za duże, kryły wspaniałe, regularne, białe zęby, szersze niż nasze; żuchwa była mocna, a na niej rosły dwie kępki brody, chociaż policzki miał nagie. Poza tym mężczyzna miał długie ręce, palcami sięgał prawie do kolan. W talii opasany był rodzajem kiltu, a na ramionach nosił ciężkie futro, wyglądające na niedźwiedzie. W lewej ręce trzymał krótką włócznię, zakończoną ociosanym krzemieniem lub jakimś innym twardym, lśniącym kamieniem, a za pas miał wetknięty topór, składający się z kamienia o ostrej krawędzi, który musiał ważyć kilogram - osadzonego w rozszczepionym końcu drewnianej rączki i przytwierdzonego ścięgnami. Ja, Allan, człowiek współczesny, spojrzałem na tego potężnego dzikusa, gdyż takie miał ciało, a do pewnego stopnia i umysł i w swym transie wiedziałem, że duch, który w nim zamieszkiwał setki tysięcy lat temu, a przynajmniej w bardzo odległej przeszłości, to ten sam, który ożywiał mnie, żywą istotę, której ciało pochodziło od niego, w ten sposób łącząc nas więzami krwi i duszy. Rzeczywiście, nie wiem skąd wzięła się we mnie myśl, że oto stał przede mną mój odległy przodek, którego zapomniane istnienie było przyczyną mego życia, bez niego mnie by nie było. Teraz ja, Allan Quatermain, znikam z tej historii. Już więcej mnie tu nie ma. Staję się Wi Myśliwym, przyszłym wodzem małego plemienia, bez nazwy, gdyż wierząc, iż jest jedyne na świecie, takowej nie potrzebowało. Pamiętajcie jednak, że moja współczesna inteligencja i osobowość nie usnęły, że zawsze obserwowałem mojego protoplastę, pierwotnego, potrafiłem wejść w jego myśli, zrozumieć zamiary, potrzeby, przerażenie i porównać je z naszymi współczesnymi. Dlatego historia, którą opowiadam, to jest to wszystko, co serce Wi przekazało do mnie, a ja zinterpretowałem moim współczesnym językiem i moimi myślami. ROZDZIAŁ III WI SZUKA Wi, posiadający ducha, modlił się do takich bogów, jakich znał, do Bogów Lodów, których jego plemię zawsze czciło. Nie wiedział, jak długo ten kult już trwał, dłużej niż od początków plemienia. Według legendy, kiedyś jego przodkowie przybyli tutaj zza gór, kierując się na południe ku słońcu, a uciekając przed zimnem. Owi bogowie zamieszkiwali w niebieskoczarnym lodzie najpotężniejszego z lodowców, który spłynął ze szczytu wysokich śnieżnych gór. Czoło lodowca znajdowało się w środkowej dolinie, ale większość lodu zsunęła się do mniejszych kotlin na wschodzie i zachodzie i tak trafiła do morza, gdzie wiosną narodziły się dzieci Bogów Lodów, które zostały poczęte wśród śnieżnych gór; wychodziły wielkimi falami z ciemnego łona dolin i żeglowały na południe. Istniał jednak szeroki centralny lodowiec, Dom Bogów, poruszony, ale tylko nieznacznie. Urk, Starzec, który widział narodziny wszystkich współplemieńców, mówił, że kiedy był mały jego dziad opowiedział mu, iż za czasów jego młodości czoło lodowca było wyżej o rzut włócznią niż jest dzisiaj. Było to wielce przerażające czoło, wysokie jak najroślejsza sosna, a nawet dwie, jedna na drugiej. W większej części był to czysty, czarny lód, który czasami, kiedy wewnątrz bogowie rozmawiali, pękał i jęczał, a kiedy byli źli unosił się na wysokość ramienia, ścierając skały na swojej drodze lub pchając je przed sobą. Wiedział tylko, że to straszne siły, których trzeba było się bać i w które wierzył, tak jak jego przodkowie i że w ich rękach leżał los plemienia. W jesienne noce. kiedy mgły unosiły się, niektórzy widzieli ich. wielkie, cieniste postacie poruszające się przed czołem lodowca, a czasem zbliżające się do wybrzeża gdzie zamieszkiwali ludzie