Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Co pewien czas ów karzełek odwracał się do mnie i, jak mi się wydawało, kłaniał się ironicznie, zaśmiewając się do rozpuku. W przodzie pojazdu znajdowała się źle naoliwiona śruba, która wyśpiewywała piosenkę budzącą zachwyt małego zbytnika. Chwilami jego figle i bezczelność wprawiały mnie niemal w gniew i miałem ochotę powiedzieć o tym wszystkim pocztylionowi. Kiedy na zewnątrz bardziej się rozwidniło, a w mojej głowie pozostało mniej snu, zobaczyłem, że owym podskakującym karłem w złotej kapie był miedziany guz z czerwonym chwastem, umocowany nad końskim zadem. Każdy ruch zwierzęcia udzielał się ze wzmożoną siłą tej części uprzęży i sprawiał, że ów miedziany guz poruszał się przybierając najrozmaitsze pozycje. Obudziłem się na dobre. Padało przez całą noc, ale wiatr rozganiał teraz chmury; rozproszone wełniste mgły tu i ówdzie plamiły niebo niby kłaki jakiegoś czarnego futra; na prawo ode mnie ciągnęła się wielka brunatna równina, ledwie muśnięta brzaskiem; na lewo, za ciemnym wzgórzem, na którego wierzchołku widniały ostre zarysy drzew, widnokrąg z lekka już błękitniał. W tym błękicie, nad drzewami, lecz pod obłokami, jaśniała Wenus. Wiesz, jak lubię Wenus. Patrzyłem na nią, nie mogąc oderwać oczu, kiedy nagle, za zakrętem, pośrodku widnokręgu ujrzałem czarną, ażurową sylwetkę jakiejś ogromnej iglicy. Byliśmy we Fryburgu. Po kilku chwilach pojazd zatrzymał się na szerokiej, nowej, białej ulicy, gdzie przed wielką bramą wjazdową, oświetloną słabo świecącą latarnią, w nieładzie zaczęto wyładowywać z niego tobołki, kuferki i podróżnych. Mój towarzysz Francuz skłonił mi się i odszedł. Byłem zadowolony, że przyjechaliśmy, upadałem ze zmęczenia. Raźnie ruszyłem, zamierzając wejść do domu, gdy tymczasem jakiś człowiek chwycił mnie za ramię, zagrodził mi drogę, a zarazem szybko wypowiedział po niemiecku kilka słów, całkowicie dla mnie niezrozumiałych. Zacząłem wykrzykiwać coś zacną francuszczyzną, zwracając się do otaczających mnie osób; byli to wyłącznie podróżni pruscy, austriaccy i badeńscy, z których każdy niósł swoją torbę podróżną czy kuferek, ale sami Niemcy i to jeszcze bardzo zaspani. Moje głośne wypowiedzi rozbudziły ich trochę, usiłowali mi coś wyjaśnić. Ale nikt z nich nie mówił ani słowa po francusku, a ja – po niemiecku. Przekrzykiwaliśmy się więc niezrozumiale jeden przez drugiego. Pojąłem wreszcie, że to nie brama wjazdowa hotelu, lecz po prostu stacji pocztowej. Co robić, gdzie się udać? Ale tych słów już nikt z nich nie rozumiał. Chętnie poszedłbym za nimi, ale byli to przeważnie mieszkańcy Fryburga, spieszący do swoich domów, toteż rozeszli się, każdy w swoją stronę. Z goryczą przyglądałem się, jak odchodzą kolejno, jeden po drugim, i po pięciu minutach zostałem przed bramą sam. Dyliżans odjechał. Nagle spostrzegłem, że moja torba podróżna, w której miałem nie tylko swoje rzeczy, lecz także pieniądze, zniknęła bez śladu. Rzecz zaczynała nabierać cech tragicznych. Uznałem to za zrządzenie Opatrzności i znalazłszy się nagle bez rzeczy, bez pieniędzy, bez schronienia, zagubiony w dodatku wśród Sarmatów, skręciłem w prawo i ruszyłem przed siebie. Byłem dość senny. Tymczasem słońce, które nikogo nie opuszcza, odbywało nadal swoją drogę. Świtało. Przyglądałem się kolejno każdemu domowi jak ktoś, kto miałby wielką ochotę wejść do jednego z nich; ale wszystkie były pomalowane na żółto lub szaro i szczelnie zamknięte. Jedynym pocieszeniem w moich bezradnych poszukiwaniach okazała się prześliczna piętnastowieczna fontanna, gdzie z czterech lśniących miedzianych kurków woda spływała wesoło do kamiennego basenu. Było na tyle jasno, że mogłem dojrzeć na wznoszącej się pośrodku kolumnie umieszczone na niej na trzech poziomach posążki, i nie bez żalu stwierdziłem, że posążek z piaskowca heilbrońskiego, który powinien był wieńczyć tę uroczą małą budowlę, zastąpiono obracającą się jak chorągiewka obrzydliwą Famą z malowanej blachy. Obszedłszy kilkakrotnie fontannę, aby dobrze przyjrzeć się posążkom, ruszyłem dalej