Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
System utrzymywał się dzięki swoim konsekwencjom; brutalnymi zastrzykami stworzył chore na cukrzycę monstrum: cukrową wyspę. A z kolei i wyspa produkowała monstrum: mnożącego się człowieka cukru. Wszystko odbywało się zgodnie z życzeniami wielkich posiadaczy i ich kontynentalnych przyjaciół. Chociaż - nie: przypomnijmy sobie nadprodukcję z 1952 roku; czy to zbieg okoliczności dał władzę Batiście? Wojskowi dowódcy, ludzie z dobrych rodzin, gardzili tym sierżantem, o którym mówili sobie na ucho, że ma w żyłach krew indiańską; właściciele latyfundiów zarzucali mu właśnie, że jest z "gminu", a na Kubie znaczy to prawie tyle samo co analfabeta. Amerykanie nie puszczali pary z ust na jego temat; amerykańska prasa nawet nie napomykała o jego metodach rządzenia, choć był to szeroki wachlarz metod - od korupcji do tortur, od tortur do morderstw; nie wspominano o nich pewnie dlatego, żeby wyrazić w ten sposób Batiście swoją dezaprobatę - bo chyba nie z innych powodów. W każdym razie amerykańska opinia publiczna nie wiedziała i nawet dzisiaj nie wie - przynajmniej w swej większości - że Batista był katem. Jednym słowem, ten osobnik nie zdobył sobie sympatii nawet tych ludzi, którzy się nim posługiwali. Jeżeli mimo to skorzystano w 1952 roku z jego usług, jeżeli armia narzuciła swoich knechtów, jeżeli właściciele latyfundiów tolerowali jego gwałty, jeżeli nawet wielu z nich poszło na kompromitowanie się z reżymem, stało się tak dlatego, że ci wszyscy amatorzy bogacenia się cudzym kosztem uznali to za lek bezwzględnie konieczny: kiedy dom się pali, trzeba gasić ogień, jak się da i tym, co pod ręką. Ten tępy brutal był przebiegły i czelny: pozwolono mu działać. Więcej: po swojej porażce z 1944 roku Batista wyniósł się do USA. Kto mu doradził, żeby stanął do wyborów prezydenckich w 1952 roku? Kto mu finansował kampanię wyborczą? Kto mu podpowiedział, żeby zamachem ubiegł prawdopodobną porażkę w wyborach? Tak czy owak była to bogini Trzcina; Batista zjawił się z dokładnie określoną misją: zdławić nadprodukcję, a więc rzucić tysiące chłopskich rodzin w nędzę, wziąć wyspę w dyby. Na pewno jednak nie stało się to przypadkiem, że zaangażowane w produkcji cukru interesy znalazły w 1952 roku obrońcę tak okrutnego i tak groteskowego. Nawet Machado, który tyranizował wyspę aż do 1933 roku, był na poziomie człowieka, mimo że człowieka bezsprzecznie zachłannego i złego: wtedy jednak wyspa nie była jeszcze tak bardzo chora; jeszcze nie potrzebowała rządów małpy. Kiedy władzę objął w 1952 roku szympans, kości zostały rzucone i władcy wyspy - w jej granicach czy za granicą - pojęli mgliście, że nie ma innego wyboru prócz tego jednego: Kubańczycy będą albo małpami, albo rewolucjonistami. System wydał wyrok na samego siebie: nędzarska ludność powiększyła się czterokrotnie w ciągu pięćdziesięciu lat. Przeludnienie? Nie: dobrze gospodarowana wyspa wyżywiłaby bez trudu dziesięć milionów ludzi. Cukrowy reżym i jego latyfundia określiły noworodki jako zbędną nadwyżkę istnień ludzkich. Z dawien dawna tłumacząc biedakom, że człowiek po to przychodzi na świat, by gołymi rękami tak cisnąć ziemię, ażeby się pociła trzcinowym sokiem ("nie ma cukru, nie ma wyspy"), tłumaczono im także, że to twarde prawo skazuje ich na nędzarskie życie i że muszą akceptować swoją dolę. Dopóki mogli, akceptowali. Ale płodność nędzy nieustannie obniżała poziom ich bytowania: pogodzeni z losem jednego dnia, otwierali oczy następnego i spostrzegali, że ich położenie jest jeszcze gorsze, więc kosztem ponownego wysiłku trzeba się było znowu godzić z losem. Wykazano im, że nie mogą żyć, jak należy, lecz oto nagle doświadczali niemożności innego rodzaju: umierania jak umęczone nadmiernym wysiłkiem zwierzęta. Castro, syn właściciela ziemskiego z Oriente, usłyszał - sam lub prawie sam - pierwsze pomruki, pierwsze głosy: "Dłużej tak trwać nie może..." On pierwszy zrozumiał, że to nie chroniczne nieszczęście, ale ciągłe narastanie nieszczęścia określa chłopski los. Widziałem ślady tego nieszczęścia; wprawdzie rewolucja wszędzie pracuje, lecz ma dopiero czternaście miesięcy, a łatwo można sobie wyobrazić, że dużo jest do zrobienia. Widziałem to, co wódz rebeliantów widział od dzieciństwa: bohios. Zanim Indianie odeszli na wieczny urlop przed trzystu laty, zostawili w spadku nieszczęśnikom, którzy przyszli zluzować ich w nędzy, swoje mieszkania i sposób ich budowy: bohios to szałasy. Kilka żerdzi wbitych wokół słupa podtrzymującego spiczasty dach z zeschłych liści; podłoga z ubitej ziemi. Brak wszystkiego; jasne, że nie ma elektryczności, ale nie ma także ustępów. Na czarnej i zimnej ziemi rojowisko niedożywionych dzieciaków. Mężczyźni poszli na pola. Gdy przechodzimy przed szałasami, tu i ówdzie patrzy od progu kobieta. Bywa, że biała, bywa, że czarna. Ale i czarne, i białe patrzą takimi samymi nieruchomymi i pustymi oczami. W Europie nie znamy podobnej nędzy wśród obfitości. Roślinna bujność zasłania tutaj wszystko swoimi jedwabiami i wełnami