They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.
Linki

an image

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

Oszczepy niby grad posypały się na mały oddział, przez chwilę drzewca ich utworzyły jakby zasłonę między atakującymi i atakowanymi. Po ziemi tarzało się kłębowisko ludzi i koni. Śmiertelnie ranny jedną z kul rasowy karosz dowodzącego oficera padł, a porucznik wyleciał z siodła przez głowę konia. Nie uchroniło go to przed oszczepami, którymi Zulusi rzucają niezwykle celnie z odległości kilkudziesięciu metrów. Z ciała jego sterczały już drzewca wielu oszczepów, a wciąż jeszcze leciały dalsze trafiając w nieruchomą postać, leżącą spokojnie obok rzucającego się w śmiertelnych drgawkach konia. Porucznik Carrey rzutem oka ogarnął sytuację. Towarzysz jego legł zabity, nie było już dlań ratunku. Podobny los spotkał czarnego przewodnika i dwóch ułanów, jednakże resztki oddziału wraz z Carreyem ocalały jak dotąd odnosząc tylko lekkie zranienia. Zawdzięczali to swym koniom, które w chwili ataku rzucały się tak, że czarni wojownicy chybiali celu. O obronie nie mogło być nawet mowy: Zulusi mieli przynajmniej dwudziestokrotną przewagę. — Za mną! — krzyknął Carrey bodąc ostrogami boki konia. Wypuścił go w skok poprzez nieruchome ciało hrabiego de Pierrefonds, odwracając spojrzenie, by nie patrzeć na skamieniałą twarz i zgasłe spojrzenie zabitego kolegi, i pomknął do wylotu wąwozu. Była to jedyna możliwość ratunku, inaczej walczący na piechotę Zulusi dopadliby ich w ciasnym wąwozie i wybili. Czterej pozostali przy życiu ułani bez wahania ruszyli za porucznikiem. Goniące za nimi wściekłe wrzaski Zulusów i odgłosy wystrzałów nagliły do pośpiechu. Pokładłszy się na szyjach koni bodli ostrogami nieszczęsne zwierzęta aż do krwi; szaleńcza ta ucieczka zakończyła się dopiero wówczas, gdy w parę godzin później zmordowane konie dopadły pierwszych straży obozu generała Marshalla. Wojska angielskie miały niełatwe zadanie chcąc utrzymać Murzynów w karbach respektu i posłuszeństwa wobec białych. Raz po raz poszczególne plemiona porywały się do rozpaczliwej obrony swojej samodzielności. Odwieczni mieszkańcy dżungli afrykańskiej nie mogli zrozumieć, dlaczego odbierają im tereny łowieckie, narzucają nowe porządki i nowych bogów, a ich samych traktują jak niewolników. Zbrojne ekspedycje kolonistów długo nie mogły sobie poradzić z Murzynami. Dżungla i klimat nie sprzyjały przybyszom z Europy. Murzyni byli jednak z sobą skłóceni, mieli prymitywną broń, więc mimo wszystko ulegali w końcu przemocy białych, żądnych skarbów Czarnego Lądu. W parę godzin po opisanym wypadku, do wylotu wąwozu, w którym rozegrała się tragedia angielskiego patrolu, zbliżał się samotny jeździec. Siedział na białym burskim kucyku, jechał bardzo powoli, nieustannie i bacznie rozglądając się na wszystkie strony. U wejścia do wąwozu zeskoczył z konia i ujął w rękę ciężką strzelbę, wiszącą dotąd u siodła. Pochylony nad ziemią niechętnie wchodził w wąwóz, a jego koń, choć nie uwiązany, podążał za nim. Podrzucał głową, aż gęsta grzywa opadała mu na oczy, chwilami nawet przyjaźnie trącał łbem ramię swego pana. — Co, Tom, nie podoba ci się? — zapytał cicho mężczyzna. — Wierz mi, że mnie też nie! Dobrze musimy uważać, żeby tu przypadkiem nie oberwać niespodziewanie. Powiadam ci, gdyby nie to, że ten wstrętny wąwóz skraca nam drogę o co najmniej dziesięć mil, to wykręciłbym się na pięcie i ucieklibyśmy stąd od razu tam, gdzie człowiek widzi przynajmniej na dziesięć mil wokoło! To mówiąc wciąż oglądał ziemię i każdy poszczególny kamień. Wiedział już od dłuższego czasu, że wyprzedzają go jeźdźcy: odczytał ślady kopyt końskich, widoczne na miękkim, trawiastym gruncie veldu4. Nie trzeba było specjalnego sprytu, by wywnioskować, że to angielscy żołnierze — przecież Zulusi nie jeżdżą na koniach. Przybyszowi chodziło teraz o to, czy Anglicy odważyli się wjechać do jaru. Ślady już uprzednio policzył starannie — ludzi było wszystkiego dziesięciu. A jeżeli tak słaby oddział przejechał ów nieprzyjemny wąwóz, zachęcający wprost do zrobienia zasadzki, to teren jest bezpieczny, wobec czego i on sam nie ma się czego obawiać. Tak rozmyślał ów człowiek przystanąwszy na chwilę, by rozprostować zgarbione plecy. Był raczej niskiego niż średniego wzrostu, bardzo szeroki w ramionach, a okrągła twarz pokryta była gęstym, szczeciniastym zarostem. Na pierwszy rzut oka wyglądał odpychająco, kto jednak zajrzałby w tonące wprost w gęstym ściernisku zarostu ciemne oczy, znalazłby w nich tyle dobroci, że musiałby natychmiast sprostować swą początkową opinię co do charakteru tego człowieka. Ubrany był tak, jak ubierali się zazwyczaj mężczyźni w obu, rozdzielonych rzeką Vaal republikach burskich: skórzana kurta, na niej skrzyżowane dwa pasy z ładunkami do strzelby, szeroki pas z nożem myśliwskim i kaburą, z której wystawała kolba dużego rewolweru, czarne spodnie z mocnej wełny wpuszczone w buty z cholewami