Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— Prędzej zdechnie niż powie — zaopiniował sucho Bieżan. —A ty się nie wychylaj, dyplomatycznie szukaj, nie na chama. Oficjalnie robisz teraz co innego, ustalasz sprawcę na tym parkingu za knajpą.- — I znów się okaże, że gówno, bo mamy spraw? wyciszyć... — 62 Nie zamierzałam robić Górskiemu świństwa służbowego, zaczęłam zatem dzwonić do jego domu. Nie było go i nie było, odebrał dopiero następnego dnia po dziewiątej wieczorem. — Artur Bajgielec zabił Mariusza Danielaka na ulicy Yogla w zeszły piątek — powiedziałam bez żadnych grzecznych wstępów, bo utrudnienia telefoniczne rozwścieczyły mnie do ostateczności. — Rozdyźdał go na drzewie i próbował utopić w jeziorku. A tatuś sprawcy w niedzielę nawiązał kontakty dyplomatyczne z zastępcą prokuratora generalnego. W moich oczach. Robert Górski milczał tak długo, że zaniepokoiłam się o połączenie. Może ten cholerny telefon akurat przestał działać? — Hej, jest pan tam? — Jestem — odparł nieco zdławionym głosem. — Poważnie pani mówi? — Nie, takie dowcipy zaczęłam sobie robić. Nagle. Od dzisiaj. Z tamtej strony jeszcze przez chwilę panowała cisza, po czym Górski nagle odzyskał energię. — No to już teraz musimy pogadać! Nie przez telefon. Chyba powinienem przyjść do pani, mam blisko. Chociaż dopiero przed chwilą wróciłem z roboty... Oprócz wyraźnej emocji jakiś żal i niepewność drgnęły w jego głosie, szybko odgadłam tło. —Mam pierogi z mięsem, kupne, ale niezłe. I bób. 'akże piwo, czerwone wino i herbatę. Może pan Przyjść piechotą, po służbie ma pan prawo do space-ru dla zdrowia. Może pan nawet lecieć biegiem. — 63 — — Zaraz będę... Ostatnie słowa zabrzmiały całkiem dziarsko. Zdążyłam wrzucić pierogi do wrzątku, kiedy zadzwonił do drzwi. Chyba rzeczywiście leciał biegiem, zapewne symulując jogging. Na ulicy pełnej spalin, świetny pomysł... Okrasę na patelni miałam już roztopioną, bób czekał. Górski promieniował jakimiś tajemniczymi uczuciami, jakby niedowierzaniem, buntowniczą determinacją, chciwością i potężną nadzieją. Sądziłam, że przede wszystkim ma w głowie te pierogi i pożałowałam, że nie wrzuciłam do garnka dwóch opakowań. Najwyżej by wykipiały. Usadziłam go na razie w kuchni i uszczęśliwiłam bobem. — Nie mogę zdradzać pani tajemnic służbowych — rzekł, od razu rozpoczynając posiłek — ale powiedziała pani coś takiego, że muszę poznać i resztę. I źródło pani informacji. — No to przecież po to dzwoniłam! Zaraz, te pierogi mają się gotować trzy minuty, w żadne trzy minuty nie wierzę, ale może już doszły... Spróbowałam. Owszem, doszły. Ustawiłam na stole co trzeba. — Tu są ogórki, a tu żurawina, co pan woli. Jakichś wyjaśnień pan udzieli, nie ma tak, żeby wcale. — Mnie nie wolno. Chce pani sama sobie dośpie-wać, proszę bardzo. O rany, jakie dobre pierogi, to naprawdę kupne? — Kupne. No dobrze, powiem panu, co wiem, a pan się przez ten czas pożywi. Potem zadam pytania... — Nie. Moment. Pytanie najpierw ja. Między jednym pierogiem a drugim, wytrzyma pani chyba? — 64 — __ Wytrzymam. Jazda! Tylko spokojnie, niech się pan nie udławi. — Zna pani, oczywiście, nazwisko ofiary... —Znam, pomogę panu, Mariusz Danielak, stajenny z wyścigów. I wiem, o co pan dalej zapyta, więc niech pan się pożywia bez przeszkód. Nie, żadna mafia, wyścigi w grę nie wchodzą, za rzadko jeździł, wyłącznie araby, niższa grupa, układy odpadają. Przypadkowa ofiara i nie ta strona ważna, może ją pan sobie spokojnie odpuścić. Za to znam drugą, zrządzenie losu. Ponownie opowiedziałam całą historię, wzbogaconą informacjami z ostatniej chwili, omijając pana Teodora i Krzysia jeszcze staranniej niż poprzednio. Górski o źródła mojej wiedzy w kwestii numerów rejestracyjnych przezornie nie spytał, mimo że się przedtem odgrażał, za to szaleńczo zgoła zainteresował się sceną parkingową przed moim domem. Zdążył już zjeść pierogi i przeszliśmy z kuchni do pokoju na kawę. Ściśle biorąc, na herbatę, wino i resztkę bobu. — Pani rzeczywiście ma trochę dziwne pomysły. Co pani wpadło do głowy, żeby się tam gapić przez lornetkę? Nagminnie podgląda pani sąsiadów? — Niech pan się puknie... tego, chciałam powiedzieć, zastanowi. Czy ja nie mam co robić? Owszem, raz w życiu podglądałam, ale nie sąsiadów, tylko psa, z drugiej strony, za podwórzem. Wył tak rozpaczliwie, skomlał, płakał, że coś mi się zrobiło, lato, okna otwarte, wszystko słychać. Pomyślałam, że jeśli się nad nim znęcają, pójdę tam i pozabijam Parszywych sadystów. Złapałam lornetkę. I co? — spytał chciwie Górski, bo urwałam, sobie czas na ciężkie westchnienie, uzupełnio-ne prychnięciem. — 65 — — I doskonale było widać. Bardzo ładny pies, młody skundlony wilczur. Nudził się śmiertelnie, leżał na kanapie i wył, potem zeskoczył, pobiegł do kuchni, wrócił, wyszedł na balkon, widok mu się nie spodobał, wrócił na kanapę i na nowo zaczai rozpaczać. Sam był, ludzie w pracy. O mało mnie, cholernik, o zawał nie przyprawił. A co do parkingu, to niech pan sam popatrzy... Powlokłam go do drugiego pokoju, od strony ulicy. — Co ja mam tam podglądać? Budynek skosem stoi, widać balkony, jeśli wywieszą przepierkę, mogę sobie obejrzeć cudze gacie. Naprawdę myśli pan, że mnie tak szczególnie interesują? — No to skąd...? — Mówiłam przecież. O świadku pisałam, musiałam sprawdzić, co widział. Ta nowa lornetka stworzyła mi większe możliwości, zanotowałam sobie wszystko, dzięki czemu przypadkiem wiem, jak wygląda zastępca prokuratora generalnego. Ale i tak jest to wiedza ulotna, bo nasi dostojnicy zmieniają się w piorunującym tempie, człowiekowi tylko miga przed oczami. — Niektórzy się trzymają lepiej niż kleszcze — mruknął Górski i nie zaprotestował przeciwko przejściu z powrotem do pokoju od podwórza, do tego wina i herbaty. Bób nam już wyszedł, ale znalazłam ser. Zgodziłam się dać mu do prywatnego użytku moje notatki, przepisane na komputerze. Pytania, rzecz jasna, zadawałam obficie. Nie był wylewny, ale z jego skąpych i powściągliwych wypowiedzi dało się dość dużo wydedukować, szczególnie, że powściągliwość chwilami trochę mu się pruła i pękała