Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Podkreślił swoje słowa gestem kciuka i wskazującego palca. - O czym pan mówi? - Mówię o uniwersalnym antybiotyku przeciwwirusowym, o tym mówię. O doskonałym leku! Niemal wykrzyczał te słowa, a potem wyraźnie przygasł, widząc brak zrozumienia na twarzy Bernarda. - Przepraszam, jeśli wyglądam na stropionego - rzekł Bernard, usiłując nie patrzeć na rękę w rękawicy. - Zawsze uważałem, że penicylina to zupełnie przyzwoity antybiotyk. Barber jęknął ze zniecierpliwieniem. - Perły przed wieprze - wymamrotał. - Po pierwsze, penicylina jest skuteczna jedynie przeciw bakteriom, nie przeciw wirusom. A po drugie, tak jak dziesiątki innych obecnych na rynku leków przeciwbakteryjnych, nie działa na większość mikroorganizmów, które uodparniają się na nią, zanim zdąży pan dojść z apteki do domu. Nasz lek nie tylko zabija te małe dranie, ale przekształca się w organizmie równie szybko jak one. Ergo, nie dopuszcza do tworzenia się żadnej oporności. Ten lek uratuje miliony istnień. I przyniesie miliony tobie, pomyślał Nelson. Usiłował udawać, że to, co słyszy, zrobiło na nim wrażenie, a jednak nie mógł pozbyć się przygnębiającego przeczucia, że Barber przedłuża rozmowę tylko z nudów i potrzeby potwierdzenia własnej ważności. Ani jedno słowo Bernarda nie jest w stanie go poruszyć. - Niech mi pan powie coś więcej - nalegał. Barber uśmiechnął się i wstał, potrząsając głową. - Chyba nie, panie Nelson - oznajmił, oblizując wargi. - Chyba nie. - Niech pan zaczeka - prosił Bernard, wijąc się na krześle - Mam parę pytań, które chciałbym... - Miałem nadzieję, że pańskie towarzystwo, jako człowieka z Bostonu, okaże się bardziej stymulujące intelektualnie. Muszę panu powiedzieć, że pod tym względem bardzo mnie pan rozczarował. Bardzo. No cóż, chyba będzie pan musiał znaleźć jakiś inny sposób, żeby okazać się zabawnym i interesującym. - Nie rób tego, Barber. Proszę, wysłuchaj... - Ta dawka jest blisko dziesięciokrotnie większa od tej, jaką otrzymali Colsonowie. Czy zadziała dziesięciokrotnie szybciej? Czy podziała tak samo? Czy mała Nell znajdzie prawdziwe szczęście? Czy E nadal będzie równało się MC kwadrat? Nieustannie zadając te bezsensowne pytania, Barber jedną ręką mocno chwycił Bernarda za włosy, a drugą starannie wtarł mu w policzki wilgotny proszek. Nelsonowi wydało się, że w tym momencie serce przestało mu na chwilę bić, jakby już miało zakończyć pracę. Po chwili jednak wznowiło ją. - Czy będę tu, czy nie, żeby to zobaczyć, jesteś skończony, Barber - wycharczał. - Czy Południe znów powstanie? - ciągnął tamten obojętnym, monotonnym głosem. - Czy kiedyś pokój zapanuje w dolinie? Odwrócił się, zabrał kasetkę i wyszedł z pokoju. Czując lęk, jakiego nie zaznał jeszcze nigdy w życiu, Bernard najpierw usiłował otrzeć policzek o ramię. Potem wywrócił się na podłogę i próbował zetrzeć proszek o linoleum. Trochę trucizny zeszło, ale wiedział, że to zdecydowanie za mało. Przez jakiś czas leżał, modląc się w duchu, żeby pokaz Barbera był tylko podstępem - inną wersją odrażającego przedstawienia odegranego przed Erikiem Najarianem. Lecz w miarę jak upływały minuty i zaczął czuć ucisk w piersiach, zrozumiał, że się łudzi. - Przykro mi, Maggie - szepnął. - Przykro mi, że byłem tak cholernie głupi. Podniósł się z ziemi, położył na łóżku i starł tyle trucizny, ile mógł, o wełniany koc. W końcu, zasapany, przestał. - Tak mi cholernie przykro - powtórzył. Zamknął oczy, słuchając głośnego bicia swego serca i czekał bezradny. Rozdział 39. Niosąc notesy Donalda Devinea, Eryk wszedł do White Memorial mało używanym bocznym wejściem, a potem korytarzem przez suterenę i tylnymi schodami do laboratorium Havena Dardena. W kieszeni dżinsów miał starannie zawiniętą strzykawkę. Tak jak obiecał szef interny, na całym piętrze nie było nikogo. W ciemnym laboratorium Eryk dostrzegł smugę światła sączącą się z uchylonych drzwi do gabinetu Dardena. Przystanął w progu, usiłując zebrać myśli i energię. Pomyślał o Scotcie Endersie i Loretcie Leone; o udręce Laury i zdruzgotanej karierze Reeda Marshalla; o wszystkich innych, którzy ucierpieli. A w końcu przywołał obrazy niechlujnej, prowizorycznej świątyni voodoo i kapłana w masce - zapewne samego Dardena - szyderczo uśmiechającej się do niego w blasku świec. Ten człowiek był zły... zasługiwał na okropny los, jaki go czekał. - Bez litości - szepnął Eryk, otwierając drzwi. - Żadnej litości. Przeszedł między rzędem cieplarek, a potem skręcił w lewo, do biura Dardena