Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
W końcu puzonista, zbudowany jak ciężarowiec, w kamizelce ze stalowych oczek, podkreślał rytm krótkimi, ostrymi dysonansami. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że na instrumentach perkusyjnych gra ta sama staruszka w rudej peruce (teraz miała na szyi dopasowaną kolorem bandanę), która wyszła przedtem, żeby sprawdzić instrumenty. Choć do publiczności przemawiał saksofonista, widać było na pierwszy rzut oka, że zespół prowadzi właśnie ona - instruując resztę za pomocą subtelnej kombinacji spojrzeń i gestów. Veronica w swojej pepitce, wyglądała na tle pozostałych niemal statecznie. Dźwięk, który wspólnie tworzyli, zdawał się napływać gdzieś z góry, znad czarnego sufitu, znad dachu byłej fabryki atramentu i znad wygwieżdżonego nieba nad miastem. To była muzyka wprost z głębi kosmosu. Jak owe harmonie, które w samym środku nocy wychwytują radioteleskopy na samotnych górskich szczytach. Veronica przy fortepianie nie przypominała w niczym tej Yeroniki, którą widywałem dotąd. Gdybym nie przyglądał się, jak idzie w kierunku świateł sceny od mojego stolika, pewnie bym jej nie rozpoznał. Siedziała sztywno, z oczyma przymkniętymi jak w transie, z napiętymi mięśniami barków i ramion. Poruszały się tylko jej palce. Wyobraziłem sobie, jak akompaniuje swemu ojcu przy występie - mała dziewczynka, zgięta nad oświetloną malutką lampką klawiaturą, w orkiestrze mrocznego teatru. Grała z chłodną precyzją, z początku wyłącznie w obrębie górnych oktaw. Lodowate staccato, z którego rozwinęła się jej własna solówka. Lewa dłoń spłynęła po klawiaturze w dolne rejestry i zaczęła przyśpieszać rytm - aż ten zrównał się z biciem mego serca - a ona przeszła w skalę chromatyczną, improwizując swobodnie wokół głównego tematu podrzuconego przez saksofonistę. Przymknąwszy powieki, ujrzałem meteoryty mknące przez kosmos - jak rój płonących pszczół. Moje myśli powędrowały z powrotem do tamtego wieczoru, kiedy po raz pierwszy spotkałem Yeronicę. Szedłem właśnie od przystani promu przy Battery. Już od kilku miesięcy przychodziłem tu, siadałem na otoczonej szkieletami drzew ławce z widokiem na Statuę Wolności i obserwowałem, jak tłum przesuwa się przez bramki u wejścia, żeby dostać się na pokład promu. Kilka minut później prom odbijał od brzegu w stronę Staten Island, a jego światła ginęły wolno w czarnej mgle. Potem do brzegu przybijał drugi prom, powrotny, brał na pokład kolejną porcję ludzi i także odbijał. I wiele jeszcze razy dwa promy odbywały swą pielgrzymkę, zanim w końcu wstawałem i otrzepywałem śnieg z kapelusza. Kiedyś siadywałem tu, odprowadzając po wspólnie spędzonej nocy kobietę, w której zakochałem się zeszłego roku. Jeszcze częściej sam wsiadałem na prom, żeby ją odwiedzić. Podobało mi się, że mieszka na Staten Island i że mogę się do niej dostać, jedynie przebywając szare wody zatoki. Była ilustratorką w jednym z czasopism, dla których w tym czasie pracowałem. Przyjeżdżała po mnie na przystań promu na St. George swoim białym coupe, a potem przez całą drogę do domu przejeżdżała na czerwonym świetle. Kiedy przelatywaliśmy pędem przez każde skrzyżowanie, pod zawieszonymi w górze światłami, całowała czubki palców i uderzała nimi o sufit samochodu. Była także licencjonowanym pilotem i trzymała małą, dwusilnikową cessnę na Floyd Bennet Field, po drugiej stronie zatoki. Latać nauczył ją ojciec, pilot wojskowy, który zostawił jej w spadku smukły, kryty dachówką dom w górnej części zatoki, na południowo-wschodnim wybrzeżu Staten Island, gdzie teraz mieszkała sama jedna. Dom ten miał wokół dachu długi, wąski taras, z którego w pogodne noce można było dojrzeć latarnię morską Sandy Hook na południu. Zwykliśmy przesiadywać tam późno w nocy, popijając biały rum i spoglądając przez teleskop na frachtowce i statki oceaniczne wpływające i wypływające z nowojorskiego portu. Nie był to zbyt wielki dom, ale zawsze, kiedy wyobrażałem sobie, jak mieszka w nim sama na końcu wąskiej drogi, obrośniętej nadmorską trawą, wydawał mi się większy. Choć i ja zawsze mieszkałem sam - z wyboru - to dni spędzone w tym domu sprawiły, iż pomyślałem sobie, że mógłbym zamieszkać tu razem z nią na dłużej i nie czuć się z tego powodu nieszczęśliwy. Z każdą wizytą rozstanie było coraz trudniejsze. Ale ona nie zaproponowała mi, bym u niej zamieszkał, nigdy też nie zapraszała mnie na dłużej niż na kilka dni. Sądziłem, że ceni sobie swoją samotność równie mocno jak ja własną. A może nawet bardziej. Pewnego dnia, kiedy nie widziałem się z nią już całe dwa tygodnie, wpadło mi do głowy, żeby poprosić ją o rękę. I choć nigdy dotąd nie zdarzyło mi się pojechać do niej, nie dzwoniąc wcześniej, tym razem wsiadłem na prom wcześnie rano, a potem pojechałem taksówką do jej domu. Kiedy wysiadłem, zobaczyłem, że na podjeździe stoją dwa samochody - jej własny i jakiś jeep z marylandzką rejestracją. Potem na tarasie ujrzałem mężczyznę - miał na sobie ten sam aksamitny szlafrok, z którego zwykle korzystałem podczas swoich wizyt, popijał kawę z kubka i patrzył w wody zatoki. Zanim się odwróciłem, by wrócić na przystań, wydało mi się, że dostrzegam ją w jednym z okien na piętrze. Jeśli się nie myliłem, to właśnie wtedy widziałem ją po raz ostatni. Nigdy więcej do niej nie dzwoniłem, ona do mnie także nie. To było sześć miesięcy temu. Tamtego wieczoru w zeszłym tygodniu, zmęczony oglądaniem przypływających i odpływających promów, zacząłem przechadzać się po chłostanych wiatrem uliczkach dolnego Manhattanu