Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
— Tak jest, sir! — a potem: — Skąd pan to wie? W mózgu Lamberta rzeczy zaczęły układać się w całość, nazwisko, miasto, które teraz poszło z dymem i obróciło się w popiół, dziewczyna o imieniu Estera, pożegnanie, jego przyrzeczenie, sprowadzę cię do nas, którego nie mógł dotrzymać z przyczyn od niego niezależnych; do otrzymania wizy imigracyjnej konieczne były gwarancje finansowe dla przybysza, których Lambert ojciec w swoim probostwie w Wisconsin nie chciał udzielić, jakaś tam panna Estera Bernhardt, a może jeszcze ma wejść do jego solidnej chrześcijańskiej rodziny, tu kończyła się miłość bliźniego. A może ojcowska surowość, pyta siebie teraz Lambert syn, posłużyła mu znowu tylko jako usprawiedliwienie własnego uchybienia, własnej letniości serca? I czy Estera przeczuwała to już wówczas, bo inaczej dlaczego przy ostatnich uściskach powiedziała mu z ledwie wyczuwalnym drżeniem ramion: A gdyby zupełnie nie dało się wytrzymać, w Dreźnie zawsze znajdę ochronę i dach nad głową, u Egloffstein ów... Lambert wysiada z jeepa, staje tuż przed młodzieńcem i pyta go, przy czym wewnętrzne napięcie można rozpoznać tylko 104 po wibracji głosu: — Czy pańskim ojcem jest pastor Lothar Egloffstein i kościoła św. Krzyża? — Był — mówi chłopiec — był. Tych ostatnich, najgorszych chwil już z nami nie przeżywał. A gdzie są teraz moja matka i siostra, nie wiem. Lambert wsuwa mu dwa palce pod brodę, tym sposobem lekko unosząc w^ską twarz pod obdrapanym hełmem, i pyta: — A gdzie mogłaby się znajdować Estera Bernhardt też pan nie wie? Pauza, nieskończenie długa jak na Wyobrażenia Lamberta. Twarz chłopca stała się jakby odrobinę bledsza, myśli, ale to może się brać także z chmury, która zasłoniła słońce. — A kto to jest, jeśli wolno spytać, ta Estera Bernhardt? — Naprawdę pan tego nie wie? — Nie. Ani jeden muskuł, który by się poruszył, myśli Lambert, nic, co najwyżej krótkie spojrzenie, kątem oka, na Stiilpnagla. W czasie wojny Lambert miał wystarczająco dużo do czynienia z Niemcami, z jeńcami wojennymi jak i z cywilami, i sądzi, że zna ich gruntownie: ten Egloffstein byłby cudem samoopanowania, gdyby nie mówił prawdy; i jakiż powód miałby ten chłopiec, by okłamywać go w sprawie Estery? Lambert opuszcza palce, którymi mocno trzymał głowę chłopca, i mówi: — O ile wietn, panna Estera Bernhardt była zaprzyjaźniona z pańską rodziną. — Nic mi o tym nie wiadomo — odpowiada Egloffstein, i dodaje strzelając nagle obcasami- — Sir! Lambert udaje się z powrotem do jeepa. Czuje się przybity. Cóż za głupota, to wypytywanie o najbardziej prywatne sprawy zupełnie publicznie, 105 i co to za publiczność! Dlaczego w ogóle kazał tu zatrzymać? Co go obchodzi Stiilpnagel i cały ten jego oddział, którego miejsce zgodnie z prawem jest za drutem kolczastym albo przed sądem, co go obchodzi ten nędzny Schwarzenberg i to, co się w nim dzieje, dwudziestopięciocentówka równie dobrze mogła upaść odwrotnie, rewersem do góry. najchętniej kazałby zawrócić i pojechałby z powrotem do Auerbach, ale teraz i tego nie może już zrobić, kolejny raz, jak się zdaje, w grę wchodzi przypadek, i wszystko jest już zdecydowane. Daje więc Whistlerowi znak do dalszej jazdy. Lecz zaledwie jeep ujechał kilka kroków, jeszcze raz każe zatrzymać i ruchem ręki przywołuje Egloffsteina. — Gdyby jednak — mówi do niego — miał mi pan coś do powiedzenia o pannie Esterze Bernhardt lub w innej sprawie, to nazywam się Lambert, lieutenant Lambert, i znajdzie mnie pan przy rządzie wojskowym w Auerbach. Potem z kamienną twarzą przyjmuje salut Stulpnagla, i w kilka sekund później znika razem z jeepem, kierowcą i pasażerem. Na miejscu pozostaje ludność Sosy, wzburzona kradzieżą resztek swoich zapasów, wypędzeniem nowego burmistrza i nieoczekiwanymi amerykańskimi gośćmi, pozostaje grupa bojowa Stulpnagla, gotowa do wsiadania na ciężarówkę. Sam Stiilpnagel jest zamyślony; wolałby kontynuować swoje przedsięwzięcie bez jakichkolwiek świadków z zewnątrz; chociaż, mówi sobie, jeśli już, to lepszy Amerykanin, tych łatwiej omotać niż Rosjan. — Egloffstein! — woła. — Wsiadaj! Obaj zajmują miejsca na tylnym siedzeniu mercedesa. Mała kolumna, ciężarówki na samym przedzie, rusza z miejsca. 106 Stiilpnagel dotyka kolana chłopca. — Hans — pyta — dlaczego okłamałeś jankesa? Egloffstein czerwieni się, ale milczy. — Przecież sam mi się chwaliłeś, jak to pieprzyłeś tę żydowską kurwę, aż jej dziura parowała, nie? Egloffstein potakuje z nieszczęśliwą miną. — Czemuś więc nic nie powiedział? — magluje go dalej Stiilpnagel. — To przecież nie zbrodnia, nawet jeśli zhańbiłeś rasę. — A ponieważ chłopiec nadal milczy: — Jazda, Hans, gadaj, nie lubię, jak ktoś ma przede mną tajemnice, to zawsze jest niebezpieczne. — Bo — wyznaje wreszcie Egloffstein, a głos mu drży — bo potem wydałem ją gestapo. — Ach tak — mówi Stiilpnagel i brzuścem kciuka wyciera sobie nos — potem! — I wie, że jeśli pętla, na której prowadzi chłopca, nie była jeszcze dość ciasna, to teraz ma go w garści i może ją zacisnąć. 11 Taśma Kadletza: Przyjaciele Wielka sławna armia radziecka -7 ktoryz dobr^owarzysz me odczuwał wówcza, żywszego bicia serca na dźwięk tych słów, które w jego fantazji wywoływały obrazy wkracza^wC0Zn°; gów, radośnie witanych, roześmianych czerwo„o- armstów, dzieci tulone w ramionach były to niestety jedynie obrazy fantazji, oczywistość bo- wiem w owym czasie przecież jeszcze w' S^warzaa- bergu nie przeżyliśmy, a filmów 1 zdjęć m lilmy poz" tym, które naziści po^J w swych kronikach filmowych, a tam rosy] kie oddziały nie jawiły się ani jako wielkie, ani szcze- %LL mówił o Rosjanach wyłącznie P«J iaciele a ton oczywistości, jakim to mówił, pozwalał' się zorientować że, był to dk -ego po prostu rodzaj określenia fachowego