Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Do tych dwóch zagorzałych miłośników przyrody, przy tym ludzi nad wyraz sympatycznych, często wpadałem na rozkoszne gawędy i wiele się od nich uczyłem o pasjonującym świecie zwierząt. Toć zwierzęta od najmłodszych łat wywierały na mnie nieodparty urok, a tajemnice ich życia zawsze mnie okrutnie intrygowały. Był to cza-rowny świat najeżony tysiącem zagadek, jakaś niewyczerpana skarbnica ukrytych bogactw, i było nieustanne rozniecanie wyobraźni. Przyjaźni zoologowie nie tylko ciekawie opowiadali, jednocześnie udostępniając mi swą bogatą bibliotekę przyrodniczą, ale byli mi bratersko życzliwi. Gdy któregoś dnia nieśmiało zdradziłem się przed obydwoma z moimi planami podróżniczymi, oni aż krzyknęli z radości i zamiar wyprawy do Parany uważali za najszczęśliwszy pomysł; wiadomo: przyrodnicy. Roz- 54 55 mowa zaraz zeszła na Chrostowskiego i doktora Jaczewskiego, a profesor Niezabitowski nie zasypiał gruszek w popiele. Z punktu gorąco mnie zachęcał do pójścia w ślady dwóch poprzedników i do zbierania tam w puszczy okazów fauny brazylijskiej dla któregoś z polskich muzeów. u —• Czy mógłbym to przywieźć dla was, dla Poznania? — zapytałem z lekka oszołomiony. — Jak najbardziej! — huknął Rakowski. — Tylko brak nam na to forsy! Obruszyłem się na niego: •— Ależ oczywiście darowałbym wszystko!... — Psiakrew! To w dechę! Taka praca* kolekcjonerska, takie postawienie sprawy dało mej podróży konkretny cel: nie wyruszałbym do Parany jako pusty obieżyświat czy turysta, lecz mając na oku konkretny, jasny i wyraźny pożytek. Gorzej przedstawiała się sprawa z przyjaciółmi od wspólnych u mnie wieczorów. Zaledwie pewnego dnia ostrożnie napomknąłem o ewentualnej chęci zrealizowania kiedyś swych marzeń amerykańskich, gdy wszystkim prawie dech zaparło z osłupienia. — Ty, do Ameryki?!— ktoś bąknął zbaraniały. — O nieba łaskawe! Cała ta ferajna nie mogła wyjść ze zdumienia. Czuła się niemal zgorszona. Było w tym coś ubliżającego. —• Czy z byka spadliście? — parsknąłem na nich. — Spójrz na swój kitel! — uśmiechnął się Janek Wroniecki i palcem demonstracyjnie wskazał na moje odzienie. Ja: ¦—* Co z kitlem? Co to ma wspólnego z kitlem?! Kitel stoi na przeszkodzie? —• Pomyśl jeno o swoim kitlu! —- upierał się Janek i dodał niemieckim porzekadłem: —¦ Schuster bleib bei deinen Leisten! (Szewcze, pozostań przy swym kopycie!) — Do diabła! — wybuchłem ni to rozbawiony, ni ze złością, widząc dokoła siebie same niewyraźne gęby i zmieszane oczy. — Czyście powariowali? ¦ . ¦ • — • ' — Nie my! — zaprzeczyło dwóch, trzech. —Nie my! Przez kilka następnych dni nie poruszaliśmy drażliwej — jak wynikało z ich zachowania się — sprawy, ale potem zacząłem, im oględnie wyjaśniać całe zagadnienie i mój punkt widzenia. Na to nieznacznie kiwali tylko głową, jakby ciągle zadziwieni czy zgorszeni, i zasnuwali się milczeniem; to, co im tłumaczyłem, wpuszczali jednym uchem, wypuszczali drugim. Tak długo, jak marzenia moje uważali za niewinne zachcianki, traktowali je z pobłażliwością i humorem, a mnie z lekka jak nieszkodliwego fantastę. Lecz w miarę dojrzewania moich planów zmieniali swą postawę, zaczęli odnosić się krytyczniej. Jedynie z tej paczki poczciwy Kazik Smigielski, niedoszły prawnik, był szczerze i z zapałem po mej stronie, ale on zawsze uchodził za gorącą głowę i był niewydarzonym poetą. — Nie słuchajcie tych zaśniedziałych kołtunów! — śmiejąc się wołał do mnie otwarcie przy wieczornych przyjaciołach. Pewnego dnia Janek Wroniecki wyciągnął mnie na poufną rozmowę w cztery oczy. Był najstarszy z nas wszystkich i uważał się za seniora, uprawnionego do udzielania wskazówek. Przestrzegał, że to mrzonka, to szaleństwo tracić tyle pieniędzy na niedorzeczny kaprys. — To nie kaprys! — zapewniałem go. — To dopełnienie duchowej spuścizny po ojcu, którego i ty tak ceniłeś. To ważny dług serca!..