Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Pamiętał nawet czasy, gdy zgnilizna nie sięgała jeszcze tak głęboko - czasy, kiedy kanalizacja Haskins Tower zostałaby naprawiona w ciągu paru dni, a gdyby okazało się, że urzędas odpowiedzialny za jej budowę wziął łapówkę i zezwolił na użycie gorszych materiałów, straciłby wszystko, co miał, i wylądowałby w pudle na naprawdę długo. Teraz nikogo to nie obchodziło. Nacisnął niczym nie wyróżniający się spośród innych przycisk i komputer przestał słuchać poleceń kontroli lotów. Teoretycznie było to niemożliwe, nie wspominając o tym, że nielegalne, za to wykonalne jak najbardziej. Wszystko w Ludowej Republice można było obejść, jeśli posiadało się pieniądze, kontakty i choć odrobinę odwagi czy choćby zdecydowania. Przejął sterowanie i skierował się ku opuszczonemu apartamentowi na trzysta dziewięć-dziesiątym trzecim piętrze. Wylądował na tarasie, który co prawda nie został zaprojektowany z myślą o tym, ale dlatego właśnie Pierre używał tak małego i lekkiego pojazdu. Wyłączył wszystkie systemy i wysiadł. Nadszedł czas, by ktoś wreszcie naprawił Hoskins Tower. I nie tylko. Wallace Canning uniósł głowę szybkim i nerwowym ruchem, słysząc odgłos silnych kroków odbijający się echem od pustych ścian i podłogi. miał wrażenie, że po gołej posadzce maszeruje cały legion. Odbył jednak w ciągu ostatnich trzech lat zbyt wiele podobnych spotkań, choć może nie w tak zwariowanych warunkach, by dać się ponieść emocjom. Już nie panikował, a doświadczenie nauczyło go rozróżniać dźwięki - zbliżał się ku niemu jeden człowiek, a więc wszystko było w porządku. Oparł się o ścianę i czekał. W mroku pojawiło się odległe zrazu światło, które po parunastu sekundach zmieniło się w smugę blasku latarki przesuwającej się w rytm kroków idącego po schodach. Po następnych kilku sekundach światło omiotło jego, więc zacisnął powieki, by nie dać się oślepić. Po chwili blask zelżał, oświetlając ponownie stopnie zasypane odłamkami szkła i innym śmieciem. W końcu niosący latarkę mężczyzna stanął i znieruchomiał o dwa kroki od Canninga. Rob Pierre przełożył latarkę do lewej ręki i wyciągnął na powitanie prawą. - Miło cię widzieć, Pierre. Canning przytaknął z uśmiechem, do którego nie musiał się już zmuszać. - Pana także, panie Pierre. Jeszcze nie tak dawno nie przeszłoby mu przez gardło słowo ,,pan" pod adresem Prola czy nawet zarządcy Proli. Ale ten czas minął nieodwołalnie, jako że Wallace Canning wypadł z łask - jego karierę dyplomatyczną zakończyła klęska i upokorzenie. Nawet rodzina nie była w stanie uchronić go przed konsekwencjami. A co gorsza - nawet nie próbowała. Stał się lekcją poglądową, ostrzeżeniem dla wszystkich, czym może skończyć się niepowodzenie. Zabrali mu mieszkanie, pozycję i majątek. Zesłali do mrówkowca i zredukowali do roli Prola. Musiał mieszkać w Hoskins Tower i co miesiąc stać w kolejce, by odebrać Stypendium. Zrobili z niego Dolistę, a raczej coś gorszego od Dolisty, bowiem jego wymowa, słownictwo, chód i zachowanie wyróżniały go. Dla nowego otoczenia był odmieńcem, dla starego - powietrzem. Wyrzekli się go wszyscy. Był zupełnie sam i pozostała mu tylko nienawiść. - Reszta przybyła? - Pytanie wyrwało go z zamyślenia. - Tak. Jeden drobiazg: po obejrzeniu wybranego przez pana miejsca zdecydowałem, że kort tenisowy będzie lepszy od boiska, bo wystarczy zasłonić dwa okna i nie ma świetlików. - Doskonale zrobiłeś. - Pierre poklepał go po ramieniu z autentycznym uznaniem. Spora część tak zwanych ,,przywódców", z którymi miał się właśnie spotkać, medytowałaby godzinami nad tak poważną decyzją jak przeniesienie miejsca spotkania o kilkadziesiąt metrów. Canning po prostu wybrał jedyne rozsądne rozwiązanie. Fakt, to był drobiazg, ale zdolności przywódcze testowały najlepiej drobne sprawy. Wallace zrobił krok, ale Pierre powstrzymał go gestem. Nawet tak słabe oświetlenie jak promień latarki nie było w stanie ukryć zatroskania na twarzy starszego mężczyzny. - Masz pewność, że jesteś gotów? - spytał prawie łagodnie, choć z naciskiem Pierre. - Nie mogę zagwarantować, że wszyscy są tylko tymi, za kogo się podają. - Ufam pańskiemu osądowi, panie Pierre. - Canningowi te słowa z trudem przeszły przez gardło, ale jeszcze trudniej było mu rzeczywiście tak postąpić: skoro już zaufał, należało to powiedzieć. Co prawda w wielu kwestiach nadal się różnili, ale zaufanie do nich nie należało. - W końcu wiem, że złapał pan przynajmniej jednego szpicla - dodał z uśmiechem. - Wolę myśleć, że złapał pan wszystkich, tylko o tym nie wspomniał. - Obawiam się, że jest tylko jeden sposób, by się o tym przekonać - westchnął Pierre, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Prowadź, czas załatwić sprawę. Canning przytaknął i odgarnął gęstą tkaninę przesłaniającą łukowato sklepiony portal prowadzący do krótkiego, szerokiego korytarza, w ścianie którego znajdowały się okienka bileterów. Sklepione, równie wielkie wyjście z korytarza przesłaniał identyczny kawał materiału. Gdy go odchylili, Pierre wyłączył latarkę, ponieważ znaleźli się na słabo, ale jednak oświetlonym boisku do koszykówki. Ich kroki dudniły głucho po gołej podłodze, w powietrzu unosił się kurz i zapach charakterystyczny dla opuszczonych budowli, ale niewiele widać było zniszczeń. Budynek był niczym pień obumarłego drzewa zeżartego od środka przez zarazę. Minęli pełne pyłu i kurzu obszary i przekroczyli kolejne przesłonięte kotarą przejście. Zaskoczony Pierre zamrugał. Canning zdołał uzupełnić prawie wszystkie źródła światła rozkradzione przez zapobiegliwych mieszkańców uważających całkiem słusznie, że skoro kompleks został zamknięty, oświetlenie jest w nim zbędnym luksusem