Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Trumnę zapieczętowano na pogrzeb w kościele baptystów Cypress Hill; podobno matka wciąż leczyła się po tym, jak kazano jej zidentyfikować to, co zostało z ciała chłopca. Pastor porównywał plagę narkotyków do Męki Pańskiej. Był wspaniałym pastorem, świetnym mówcą w tradycji baptystów z Południa i gdy modlił się z nimi za duszę zmarłego chłopca, jego osobiste i w pełni szczere wzburzenie problemem narkotyków podsycało tylko rozpalony już wcześniej gniew kongregacji... Rejestrator nie mógł tego pojąć. Davidoffa uważał za doskonałego prokuratora. Nieważne, czy był Żydem, czy nie, Bóg uczynił go jednym ze swych pomazańców, prawdziwym bohaterem w zawodzie szarlatanów. Jak do tego doszło? Tym dwóm łotrom miało ujść na sucho! - myślał rejestrator. To niesprawiedliwe! Rejestrator stronił od barów. Jako baptysta, serio traktujący swoją wiarę, nie skosztował nigdy wyskokowych trunków, napił się piwa tylko raz w życiu z chłopięcą przekorą i już nie wyzbył się poczucia winy za tę chwilę słabości. To jedno z tylko dwóch ograniczeń tego skądinąd zacnego i uczciwego obywatela. Drugie to sprawiedliwość. Wierzył w sprawiedliwość jak wierzył w Boga, a wiara ta jakoś przetrwała trzydzieści lat urzędowania w sądach federalnych. Sprawiedliwość, jak sądził, pochodziła od Boga, a nie człowieka. Czyż wszystkich zachodnich praw nie dało się wywieść wprost lub pośrednio z Pisma Świętego? Czcił konstytucję swojej ojczyzny jak dokument z boskiego nadania, albowiem Bóg chciał, aby człowiek żył wolny, aby mógł poznać Boga i służyć mu nie jak niewolnik, tylko z własnego wyboru dobra. Taka była wola nieba. Szkopuł jednak w tym, że dobro nie zawsze zwyciężało. Przez lata pogodził się z tym stanem rzeczy. Otuchy dodawała mu wiara w to, że Pan jest ostatecznym sędzią, a jego wyroki niepodważalne. Lecz bywało i tak, że boska sprawiedliwość potrzebowała wsparcia, a jak wiadomo, Bóg wybierał instrumenty swej woli przez wiarę. I tak też się stało tego skwarnego, dusznego poranka w Alabamie. Sądowy urzędnik miał wiarę, a Bóg swój instrument. Rejestrator siedział w policyjnym barze nieopodal komendy, popijając lemoniadę, żeby się nie odróżniać od otoczenia. Gliniarze wiedzieli, kto zacz. Pojawiał się na wszystkich policyjnych pogrzebach. Przewodził społecznemu komitetowi, opiekującemu się rodzinami policjantów i strażaków, którzy zginęli na służbie. Nigdy nie chciał niczego w zamian. - Cześć, Bili - zagadał do gliniarza z wydziału zabójstw. - Co tam słychać u władz federalnych? - spytał detektyw w stopniu porucznika. Uważał urzędnika za lekko stukniętego, ale nie wadziło mu to tak jak innym. Wystarczyło mu, że pisarz sądowy dbał o gliniarzy. Cóż więcej trzeba? - Słyszałem coś, o czym powinieneś wiedzieć. - No? - Porucznik odstawił piwo. Też był baptystą, ale nie ortodoksyjnym. Niewielu zresztą policjantów żyło zbożnie, nawet w Alabamie, i jak większość z nich gryzło go z tego powodu sumienie. - Nasi piraci dostaną łagodny wyrok w zamian za współpracę - oznajmił mu rejestrator. - Co? - Nie była to jego sprawa, ale stała się symbolem wszelkiego zła. Do tego piraci siedzieli w tym samym więzieniu, w którym gościli jego podopieczni. Urzędnik policyjny wyjawił to, co wiedział, ale wiedział niewiele. Sprawa przybrała nagle zły obrót. Przeszkodził taki czy inny kruczek prawny. Sędzia nie wyjaśnił tego dokładnie. Davidoff wychodził z siebie, ale nic nie mógł poradzić. Szkoda, zgodzili się obaj. Davidoff należał do tych dobrych. I teraz właśnie urzędnik skłamał. Nie lubił kłamać, lecz niekiedy wymagała tego sprawiedliwość. Tyle się zdążył nauczyć, pracując w sądownictwie federalnym. Przekuł w czyn słowa pastora: „Tajemnych Bóg ima się dróg, by cudne swe ziścić zamiary". Najśmieszniejsze było to, że rejestrator niezupełnie kłamał. Faceci, którzy zabili sierżanta Bradena, byli powiązani z piratami. FBI myśli, że piraci kazali go zamordować - i jego żonę. - Jesteś pewny? - spytał detektyw. - Słowo daję. - Pisarz opróżnił szklankę i postawił ją na stole. - Dobra - powiedział policjant. - Dzięki. Nie powiedziałeś nam ani słowa. Dziękuję też za to, coście zrobili dla dzieci Bradena. Pisarz speszył się. Nie oczekiwał wdzięczności za pomoc rodzinom policjantów i strażaków. Był to dlań zwykły obowiązek. Wynagrodzi go ten, co ów obowiązek na niego nałożył. Pisarz wyszedł, a porucznik dołączył do kolegów przy narożnym stoliku. Wkrótce zgodzili się, że piratom nie ujdzie - nie może ujść - na sucho. Mimo że sprawę przejęły władze federalne, piraci byli winni wielokrotnego gwałtu i morderstwa, a także, na co wszystko wskazywało, winni kolejnych dwóch mordów, którymi bezpośrednio interesowała się policja w Mobile. Na ulicę dotarła wieść: życie handlarzy narkotyków jest w niebezpieczeństwie. To równie skuteczny sposób przekazywania wiadomości. Funkcjonariusze policji mieli tę przewagę nad wyższymi urzędnikami rządowymi, że mówili językiem w pełni zrozumiałym dla przestępczego światka. - Ale kto - spytał inny detektyw - ma dostarczyć tę wiadomość? - Może bracia Pattersonowie? - zasugerował porucznik. - Aha - rzekł kapitan. Po chwili namysłu dodał: - W porządku. Decyzję podjęto o wiele skuteczniej niż brzemienne w skutki, ważkie decyzje rządowe. I o wiele łatwiej wykonano. Dwóch wieśniaków dotarło do Medellin o zachodzie słońca. Corteza opanowało już poczucie rezygnacji. Należało pozbyć się ośmiu ciał - nic nadzwyczajnego w Medellin - ludzi, którzy okazali się niewinni. Teraz nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Gdzie więc był przeciek? Dwóch ostatnich nie torturowano, zostali zastrzeleni, zobaczywszy uprzednio, jak pierwszych sześciu ginie w znacznie mniej łaskawych okolicznościach. Pokój wyglądał strasznie i Cortez czuł obrzydzenie. Cały wysiłek na darmo. Zabijać ludzi tak bez powodu. Był zbyt wściekły, by czuć wstyd