Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Jeszcze tego wieczora pochowali pod drzewem mlekowym owiniętego w płótno Thomasa Harknessa. Upał w dolinie był potworny i nie mogli czekać na trumnę z miasta. Zouga zostawił koronera, który miał zająć posiadłość, sporządzić listę sprzętów i inwentarza, a następnie założyć pieczęcie na drzwiach starej chaty do czasu, gdy zorganizuje się przewóz dobytku. Zouga pojechał z powrotem skąpany złotym światłem zmierzchu, w zakurzonych butach i koszuli lepkiej od potu. Czuł się wyczerpany i przybity, wciąż targany bólem po śmierci starca i gniewem na jego ostatni żart. Służący wziął od niego konia przed bungalowem. — Dostarczyłeś list kapitanowi Codringtonowi? —- zapytał szorstko i nie czekając na odpowiedź wspiął się po schodach do domu. Miał ochotę na drinka i gdy nalewał sobie whisky do kryształowej szklanki, jego siostra, weszła do pokoju i zbliżyła się, by pocałować go lekko w policzek. Zmarszczyła nos w zetknięciu z drapiącym dotykiem jego wąsów i zapachem potu. — Stało się. Jemy dziś wieczór z Cartwrightami — rzekła. — Nie mogłam tego uniknąć. — A potem, jakby przypominając sobie: — Ach, Zouga, kolorowy służący przyniósł coś dla ciebie dziś rano, zaraz po tym, jak wyjechałeś. Położyłam to w gabinecie. — Od kogo? Robyn wzruszyła ramionami. — Służący mówił tylko łamanym holenderskim i wyglądał na przerażonego. Uciekł, zanim zdążyłam znaleźć kogoś, kto by go przepytał. Ze szklanką whisky w dłoni Zouga wszedł do gabinetu. Kilka chwil później Robyn usłyszała tryumfalny śmiech i zaciekawiona podeszła do otwartych drzwi. Zouga stał przy bogato zdobionym biurku z drewna Ocotea bullata. Na blacie leżała ściągana rzemieniem torba z miękko wyprawionej skóry, z której wysypywał się ciężki naszyjnik z lśniącego złota; obok widać było rozpostartą, wspaniale ilustrowaną mapę na płóciennym podkładzie. Zouga stał odwrócony plecami do drzwi, a w wyciągniętych rękach trzymał kolorowy olejny obraz w dużej ramie przedstawiający postać na koniu otoczoną grupą dzikich 76 77 zwierząt. Gdy Robyn obserwowała brata, ten przekręcił płótno na drugą stronę. W drewnie ramy wyryty był świeży napis: „Dla Zougi Ballantyne'a. Obyś znalazł drogę do wszystkich swoich Mono-matapa — gdybym tylko mógł pojechać z tobą. Tom Harkness". Zouga śmiał się jeszcze, lecz w jego śmiechu brzmiało coś niezwykłego i gdy odwrócił się, zdumiona Robyn ujrzała w oczach brata łzy. Zouga otarł usta papierową serwetką i zachichotał, podnosząc płachtę gazety i otwierając ją ponownie na drugiej stronie. — Niech mnie diabli, Sissy, powinienem był wiedzieć, że lepiej nie zostawiać cię samej. — Przeczytał jedno zdanie i wybuchnął głośnym śmiechem. — Naprawdę tak mu powiedziałaś? Naprawdę? — Nie pamiętam, jakich użyłam słów — odparła Robyn skromnie — nie zapominaj, że działo się to w ogniu walki. Siedzieli na tarasie bungalowu pod pergolą z winorośli, przez którą wczesne słońce ciskało złote monety blasku na stół ze śniadaniem. Poprzedniego dnia wydawca „Cape Times", z kupieckim zamiarem zarobienia pieniędzy na zainteresowaniu osobą doktor Robyn Ballantyne, zaprosił ją na wycieczkę po wojskowym szpitalu przy Obserwatorium, a Robyn w swojej niewinności uwierzyła, że wizyta odbywa się na zaproszenie władz kolonii, i z radością przyjęła okazję poszerzenia swoich zawodowych umiejętności. Efekty wizyty przeszły najśmielsze oczekiwania wydawcy, gdyż generalny lekarz kolonii również zaplanował inspekcję na ten dzień i wszedł do głównej sali operacyjnej szpitala, wraz ze swoimi asystentami, w momencie kiedy Robyn w obecności siostry zarządzającej wypowiadała się na temat szpitalnych gąbek. Gąbki trzymano w wiadrach z wodą, czystą wodą z galwanizowanych zbiorników na deszczówkę znajdujących się z tyłu budynku. Wiadra umieszczono pod stołem operacyjnym, gdzie chirurg mógł łatwo po nie sięgnąć, a po wytarciu krwi czy ropy tampon wrzucano do specjalnej tacy, następnie prano i umieszczano z powrotem w wiadrze z czystą wodą. — Zapewniam panią, pani doktor, że moje pielęgniarki bardzo starannie myją gąbki. — Matrona pełniąca funkcję siostry zarządzającej była straszliwą personą o spłaszczonych rysach buldoga i agresywnie wysuniętej do przodu szczęce. Nachyliła się, zanurzyła dłoń w wiadrze i wybrawszy jeden z tamponów, zaprezentowała go Robyn. — Może pani zobaczyć, jakie są białe i miękkie. — Tak jak białe i miękkie są rojące się w nich zarazki. — Robyn była wściekła, miała czerwone plamy rumieńców na policzkach. — Czy nikt z was nie słyszał o Josephie Listerze? Lekarz generalny odpowiedział na to pytanie stojąc w drzwiach: — Odpowiedź, doktor Ballantyne, brzmi NIE, nigdy nie słyszeliśmy 78 o tym człowieku, kimkolwiek może on być. Nie mamy czasu na zajmowanie się opiniami każdego szaleńca, ani też, jeśli o tym mowa, męskiego - przebierańca. Lekarz generalny doskonale wiedział, kim jest stojąca przed nim młoda kobieta. Słuchał plotek, co było główną rozrywką mieszkańców kolonii, i nie aprobował Robyn. Ta z kolei zupełnie nie orientowała się co do tożsamości starszego dżentelmena z gęstymi siwymi bokobrodami i krzaczastymi brwiami, choć z wysuszonych krwawych plam na przodzie jego surduta wnosiła, że jest chirurgiem starej szkoły, takim, który operuje w noszonym na co dzień ubraniu i pozwala, by plamy obwieszczały o jego profesji. Oto miała przeciwnika dużo więcej wartego niż siostra zarządzająca, więc natarła na niego z bitewnym blaskiem w oczach. — A zatem, sir, jestem zdumiona, że przyznaje się pan tak otwarcie do swojej ignorancji i bigoterii. Lekarz generalny musiał najpierw złapać oddech, zanim plując śliną zdołał udzielić przygotowanej odpowiedzi: — Na Boga, madame, chyba naprawdę nie oczekuje pani, że będę szukał niebezpiecznej trucizny w każdym pyłku kurzu, w każdej kropli wody, nawet na własnych rękach. — Wyciągnął je przed siebie, potrząsając dłońmi przed twarzą Robyn. Pod paznokciami widać było ciemne obwódki zaschniętej krwi, gdyż operował tego ranka. Zbliżył twarz do Robyn, a ona odsunęła się nieco, unikając gniewnych kropelek śliny. — Tak, sir — powiedziała grzmiącym głosem. — Proszę ich tam szukać, a także w każdym pańskim oddechu i na tym brudnym ubraniu. Wydawca notował z rozkoszą w swoim podręcznym kajeciku, podczas gdy wymiana zdań stawała się coraz bardziej zajadła, coraz bardziej przesiąknięta osobistą obrazą