Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
I możecie mi wierzyć lub nie, ale był to szalenie chytry uśmiech. — Właśnie do tego celu służy rze- czywistość wirtualna, Jack. Możemy w niej być kimś, kim na- prawdę nie jesteśmy. Na przykład Gunnar lubi uchodzić za groź- nego. Ty odgrywasz rolę całkowitego luzaka. A ja? Zwykłam udawać kogoś, kto jest gotów zgarnąć całą sumę powierzonej mu w zastaw forsy i złapać pierwszy samolot na Kajmany. Dlaczego więc chcę się teraz włączyć do akcji? Muszę się przekonać, czy umiałabym skończyć z tym udawaniem — mówiła powoli, z prze- konaniem i zarazem dziwną lubością w głosie, co mnie, szczerze mówiąc, nieźle zaniepokoiło. — Chociaż raz chcę zrobić coś zupełnie szalonego! Coś, czego mała grzeczna Inge nie zrobiłaby i za milion lat! Ijeszczecości powiem, Jack. — Spojrzała na mnie spod przymrużonych powiek. — Cholernie mnie to cieszy! LeMat wyszedł spod prysznica mniej więcej w połowie ostat- niego zdania i włączył się do rozmowy: — Czyżbyście znowu gadali o seksie? Inge odwróciła się do niego i ze złowieszczym uśmiechem od- parła: — Oczywiście! — Wstała, chwyciła go za rękę i pociągnęła w kierunku połówki. — Chodź, mój drogi, jestem strasznie napa- lona! LeMat westchnął, puścił do mnie oko i pozwolił się zawlec na łóżko. — Wiesz co, Inge? — doleciał mnie jeszcze jego stłumiony głos. —Musisz w końcu przestać mnie traktować jak obiekt seksu- alny. Mówię poważnie. Zrozum, że za trzydzieści lub czterdzieści lat będę już naprawdę do niczego. Gdzieś w połowie tego tygodnia Inge i LeMat znaleźli sposób na równoczesne uprawianie seksu wirtualnego i rzeczywistego. To, rzecz jasna, otworzyło przed nimi szeroki wachlarz nowych możliwości. Najpierw uprawiali seks w świecie realnym, a później w rzeczywistości wirtualnej; kochali się dokładnie w tym samym czasie, gdy robili to Gunnar i Reba, czy też kiedy indziej, równo- cześnie z Donem i Sophią. Odnosiłem wrażenie, że gdyby mogli się naprawdę wymienić genitaliami, natychmiast by tego spró- bowali. (Gdy zapytałem przy którejś okazji, jak się odbiera jednoczes- ny seks rzeczywisty i wirtualny, Gunnar odpowiedział: — Jakbyś próbował czule całować dziewczynę w aparacie ortodontycznym, okularach przeciwsłonecznych i słuchawkach od walkmana.) Poniedziałek dwudziestego dziewiątego maja upłynął bez przygód. Minął już tydzień od czasu, kiedy po raz ostatni wi- działem Tshombe (co prawda, kilka razy do niej dzwoniłem, ale jakoś nigdy nie miałem odwagi, żeby porozmawiać), i więcej niż tydzień od chwili, gdy ona zostawiła mi ostatnią wiadomość na au- tomatycznej sekretarce. Przestał nawet wydzwaniać domokrążny ewangelista z Kościoła Wegentologii, co by mnie ani trochę nie obchodziło, gdyby nie przeczucie, że istnieje jakiś związek mię- dzy jego błogosławioną wizytą w domu mamy a tajemniczym za- milknięciem T'shombe. Ciekaw byłem, czy zdołała mnie rozpo- znać podczas tego krótkiego spotkania w korytarzu, zanim ją ogłuszyłem. Niepokoiło mnie też, ile negatywnego sprzężenia zwrotnego jest w stanie przekazać superużytkownik za pośrednic- twem typowego zestawu sensorowego, z jakiego wówczas korzy- stała. O wiele mniej martwiłem się zabójstwem wirtualnego Charle- sa. Z perspektywy czasu oceniałem, że dostał to, na co w pełni zasłużył: odpłatę z nawiązką za długotrwałe oszukiwanie nas pod- czas gry w Rzeź. Na pewno zdawał sobie sprawę z olbrzymiej przewagi nad nami, którą stwarzał mu interfejs biomedyczny. A mimo to, jak zawodowiec z pierwszej ligi baseballowej w roz- grywce ze szkolnym zespołem zuchów, ani razu nie dał nikomu szansy na wysadzenie go z siodła, odesłanie do realnego świata i wykonanie dzikiego tańca zwycięstwa. Szczerze mówiąc, zachowywał się jak dwunastolatek, któremu nawet do głowy nie przyjdzie, że mógłby zrezygnować ze zwycię- stwa w grze na rzecz bezdusznego komputera. Nie miałem jednak złudzeń, wkrótce znowu musiały mnie do- paść wyrzuty sumienia z powodu zabicia Charlesa i ogłuszenia Pshombe. Najbardziej zależało mi na tym, aby ktoś mnie zapew- nił, że nie zrobiłem jej nic złego — oczywiście nie w sensie fizycz- nym, przemoc w rzeczywistości wirtualnej miała wymiar czysto symboliczny — chciałem jednak wiedzieć, czy nie zburzyłem jej zaufania. Ale skoro nikt w biurze CompuTechu nie mógł mnie zapewnić, musiałem więc poradzić sobie sam metodą upchnięcia niepokoju pod rogiem dywanu, zaparzenia kolejnej porcji mocnej kawy i rzu- cenia się w wir dalszych przygotowań do mojej misji. Środa, 31 maja, 20.07: LeMat, Inge i ja znów pracowaliśmy w naszej kieszonkowej przestrzeni testowej. W tym czasie mieliś- my już prawie do końca ustaloną konfigurację działania. Oczywiś- cie ja miałem wystąpić jako MAX_KOOL i jak zwykle poruszać się na swoim harleyu. Natomiast Inge i LeMat, po krótkich pró- bach współpracy Dona z Sophią, poświęcili trzy dni na szlifowa- nie aspektów Gunnara oraz Reby i mieli wyruszyć wirtualnym HumVee z zamontowanym na obrotowym cokole karabinem ma- szynowym kalibru 7,62 milimetra. (LeMat nalegał, żeby użyć lek- kiego czołgu M-l Abrams, Inge zaś chciała jechać Aston-Marti- nem DB-5 z kompletnym wyposażeniem „Q", na szczęście jednak zgodzili się na kompromis, czyli wóz terenowy HumVee). Nie- wiele mnie obchodziło, jakiego pojazdu użyją, dopóki będą mi za- pewniać osłonę i zachowają kontrolę nad swymi hormonami na czas trwania akcji. Zrobiliśmy sobie właśnie pięciominutową przerwę, kiedy Reba oznajmiła, że słyszy jakieś dziwne drapanie po drugiej stro- nie sieciowego portalu