Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Za miasteczkiem mieszkał małego wzrostu mężczyzna o przezwisku Mór*. Już w starszym wieku kupił sobie samochód marki Ford (Baby Ford) i prowadził go tak, jakby powoził furmanką zaprzężoną w osła. Kiedy drogą obok kościoła zjeżdżał ze wzgórza do miasteczka i docie- rał do skrzyżowania z szosą, zatrzymywał samochód, wysiadał, szedł do przodu i patrzył w lewo i w prawo, żeby sprawdzić, czy coś nie jedzie. Upewniwszy się, że droga wolna, wracał do samochodu, wdrapywał się do środka i jechał dalej. Często zanim zdążył wrócić do auta i odważył się ruszyć, inne samochody zajeżdżały mu drogę, ale jakimś cudem nigdy nie doszło do wypadku, chociaż niewiele brakowało, w każdym razie przyprawiał * W. Duży. kierowców niemal o zawał. A że Mór był głuchawy, miał odporność na przekleństwa rozwścieczonych automobili- stów. Tego dnia jego samochód zjechał sapiąc ze wzgórza. Jak zwykle staruszek sprawdził szosę, wrócił do samo- chodu i ruszył. Jednakże coś mu się pokręciło i zamiast pojechać do przodu, wrzucił tylny bieg, tak że cofnął się i wjechał na drabinę George'a. Na szczęście malarz obserwował z góry manewry Mora, zauważył, że ten włączył tylny bieg, i natychmiast dostrzegł grożącą kata- strofę. Dokładnie w chwili, kiedy samochód dotknął drabiny, George uchwycił się haka i zawisł na nim razem z wiadrem farby. Mór włączył jakoś przedni bieg, pozo- stawiając go wiszącego w powietrzu, i przetoczył się przez szosę, prawie ocierając się o ciężarówkę z mleczarni w Bandon. Odjechał, nie mając pojęcia, że George wisi na haku - na wysokości sześciu metrów nad ziemią - jak Tarzan na gałęzi. Paddy, który mieszkał w małym domku na rogu po drugiej stronie drogi, siedział na parapecie okna, czytając wieczorną gazetę, ale oderwał od niej na moment oczy, żeby popatrzeć na bardziej aktualne wyda- rzenie. - Co ty tam robisz, George? - spytał niewinnie. - Trenuję do występów w cyrku - odparł George - ale na dzisiaj trening skończony. Przestań grać klowna i podstaw mi tę cholerną drabinę. Pomóż mi stąd zejść! KOMORNIK D rzwi do sklepu Sama otwierały się z trudem, a jednocześnie brzęk żelaznego dzwonka zawiadamiał, że ktoś wchodzi. Czasami Sam osobiście witał klienta, przeciskając się przez ciasny otwór w głębi sklepu, jak strzyżyk wylatujący z gniazda. Na ogół wysuwał tylko głowę między szklanymi słojami zastawiającymi kontuar, ku zaskoczeniu klienta, który myślał, że nikogo tu nie ma. Stapiał się z otoczeniem do tego stopnia, że często trudno było zauważyć jego obecność. Sklep Sama bardziej niż inne w miasteczku można było nazwać tekstylnym, ale Sam nie ograniczał się do teks- tyliów. Pod ścianami przed i za kontuarem zalegały najrozmaitsze towary, pozostawało tylko wąskie przejś- cie dla klientów między pudłami i ciasny kąt za ladą dla właściciela. Okulary słoneczne walczyły o miejsce z ter- moforami, a z haczyków wbitych w półki z towarami zwisały ściereczki z irlandzkiego płótna i żółte szmatki do kurzu. Sam miał zwyczaj w czasie rozmowy mierzyć palcem prosto w twoją twarz, aby podkreślić jakiś szczegół; musiałeś się cofnąć, aby nie trafił ci w oko. Pewnego razu ciocia Peg rozpoczęła rozmowę z nim tuż przy drzwiach wewnątrz naszego sklepu, a że za każdym wysunięciem palca przez Sama cofała się o krok, w rezultacie toczyli rozmowę, okrążając cały sklep, aż znowu doszli do drzwi. Sam był najlepiej ubranym mężczyzną w miasteczku. Nosił wspaniale uszyte garnitury z samodziałowego tweedu i czapkę z tego samego materiału. Krawat powtarzał jeden z kolorów na deseniu tweedu, a koszula tworzyła dyskretne tło harmonijnej całości. Jasny kwiatek w butonierce ożywiał ubranie, a spod spodni o nieskazitelnie zaprasowanym kancie wyglądały brązowe, skórzane półbuty, wyczyszczone do połysku, dobrze dobrane do ubrania. Sam był już niemłody, ale cerę miał jasną, jakby przezroczystą; żadna plamka nie szpeciła jego delikatnych dłoni o wysmukłych palcach. Był nieduży i drobnokościsty, miał piwne oczy o głębokim spojrzeniu, a kiedy coś mówił, wyraz twarzy zmieniał mu się zależnie od nastroju. Był tak harmonijnie zbudowany, że jak się zdawało, mógłby zrobić wielką karierę w balecie. W miejscowych sklepach stali klienci kupowali na kredyt. Na ogół rachunki regulowano uczciwie, ale zdarzało się, że ktoś nadużył zaufania i naraził sklepika- rza na straty. Czasami klient znajdował się w ciężkiej sytuacji finansowej, wówczas sklepikarz szedł mu na rękę i znajdowano wyjście kompromisowe. Jednakże w wypa- dku pani Harding nie było mowy o braku pieniędzy; próbowała po prostu wyciągnąć z tego systemu jak najwięcej korzyści dla siebie. Kupiła duży dom pod miasteczkiem, na zakupy chodziła bogato ubrana i ob- wieszona biżuterią. Ale kiedy nakupiła tyle, że na rachun- ku widniała pokaźna suma, odmawiała zapłaty. Ani Jacky, ani Sam nie mogli sobie z nią poradzić. Jeździła regularnie autobusem. Pewnego razu wsiadła na przystanku przed naszym domem, kiedy Sam roz- mawiał ze mną w kącie sklepu. - Widzisz tę babę? - zapytał. - Nosi moje różowe majtki, za które nigdy mi nie zapłaciła