Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Wrotni miejscy z początku mówili, że nikt taki żadną bramą nie wyjechał, ale potem jakoś zaczęli mówić inaczej, że może być, że im się tak zdaje, że nie pamiętają; a powiadano sobie w mieście, że im ktoś za to dobrze zapłacił. – A wy, panie Dominiku – pytam – co o tym myślicie? – Ja to samo myślę, co nasz Woroba, ale mówić o tym nie będę, bo to nie bardzo bezpiecznie. – Fok! – krzyknie znowu Woroba gdzieś spoza miechów i kuf, jakby spod ziemi. – Panie Dominiku, a co za człowiek jest ten Fok! – Pan Jost Fok – mówi pan Dominik – jest niemieckiego pochodzenia, ale nie z takich cnotliwych Niemców, z jakich pan Melchior Szolc albo pan Jan Alembek idzie, bo mówią jedni, że ojciec jego był katem w Głogowie na Śląsku, inni że jest synem Żyda, co się pod szubienicą wychrzcił dla uratowania życia, a znowu inni, że się on Fok nie nazywa, tylko się tak sam przyznał, bo tych prawdziwych Foków rodzina jest i znaczna, i uczciwa. Ale dzisiaj ma już prawo miejskie i posiadłość znaczną, i w łaskach jest u pana rajcy Haydera, który go za swego faktora przy handlach rozmaitych wziął, bo też ma to być człek bardzo sprytny i przebiegły. I jeno co nie widać, że go do Czterdziestu Mężów wybiorą, a może i ławnikiem wrychle zostanie. Ale pal go tam kat, Fok czy nie Fok, a ty mi idź znowu do pana Heliasza z tym regestrem, jako go rozumieć mam. Tego samego dnia pod wieczór przed zamknięciem handlu kazano mi w sklepie samym pomagać przy obmiataniu szaf i słojów z kurzu, co się u nas raz na tydzień, w sobotę, bardzo pilnie odprawiało i w ten dzień zawsze sklep wcześniej zamykano. Pilnował zawsze tej roboty pan Heliasz. Kiedy tak stojąc na drabince, spoglądnę przez otwarte okno na rynek, widzę, idzie popod nasz sklep człowiek wysoki, rudy, w kabacie z łosiowej skóry i z krótkim mieczykiem przy boku, z bardzo przenikliwym a szpetnym wzrokiem, którym to na prawo, to na lewo wodzi. Popatrzę nań raz jeszcze i widzę teraz, że to ten sam Niemiec, który był z podstarościm na leśnej polanie w owej chwili, kiedy mnie kopiącego Kajdasz był przychwycił, i który tak ostro i tak bacznie spojrzał wtedy na mnie, jak gdyby mnie sobie dobrze chciał zapamiętać na zawsze. Odwróciłem się szybko od okna, aby mnie nie zobaczył, i serce mi zapukało od trwogi, a było się czego nastraszyć, bo ten Niemiec był przecie świadkiem, jak hajduk Kajdasz padł krwią zalany od mojej ręki. Mało brakło, a byłbym spadł z drabinki, tak mnie widok tego Niemca przeraził. Udałem, żem bardzo zajęty robotą, i całą głowę ukryłem poza duży słój, który podniosłem jedną ręką, drugą niby kurz ocierając, choć mi ta ręka tam i sam biegała, że owo cud był, żem niczego nie stłukł – ale dobrze się tak stało, bo Niemiec ten pod same okno podstąpił i pana Heliasza pozdrowił. Pan Heliasz podziękował, ale w rozmowę się nie wdał, tak że Niemiec poszedł dalej. Poczekałem chwilę, aż się dobrze oddali, i złażąc potem z drabinki, pytam: – Panie Heliaszu, kto jest ten człowiek, który was pozdrowił? – A tobie na co wiedzieć? – odpowiedział pan Heliasz, bo bardzo nie lubił, aby przy robocie gadano, a osobliwie, kiedy go kto z prostej ciekawości pytał. – Bom tego Niemca widział na wsi w Podborzu, kiedy popioły u nas wypalać zaczęto. – To jest pan Jost Fok – rzecze krótko pan Heliasz – faktor pana rajcy Haydera. Zaczęło mi teraz serce naprawdę kołatać; zdało mi się, że mi ono pod piersią ciągle tylko: Fok, Fok, Fok... – woła