Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Przerażające to były warunki jazdy, a ponadto każdego człowieka mogły wytrącić zupełnie z równowagi głośne serie z mausera, ostre szczeknięcia pistoletu Scelby, zrozpaczone wycie umęczonego na wysokich obrotach a niskim biegu silnika, pokrzykiwania bandytów w dymnej chmurze. Scelba spisywał się znakomicie: opróżniał magazynek, zręcznie i szybko ładował, znów strzelał do wyłaniających się i natychmiast znikających ludzkich cieni. Ten koktajl szarpiących nerwy dźwięków był potęgowany przez rozpaczliwe wysiłki mafijnego bractwa, aby jakoś zatrzymać rozpędzony samochód - wypróżniali swoje dubeltówki na oślep i nie zawsze chybiali: tylna szyba fiata została rozbita w pył celnym strzałem, w jej miejscu ziała wielka dziura, przez którą skulony na tylnym siedzeniu Johnson wypuszczał krótkie serie z mausera, aby zaraz potem uczynić to samo przez lewe okno, a następnie, działając profilaktycznie, przez prawe. Johnson obsypany był odłamkami i pyłem hartowanego szkła, a dach samochodu pocięty był śrutem i kulami. W sumie jednak ryzykowny pomysł Petriego sprawdzał się doskonale i mafiosi oczekujący za gardzielą byli całkowicie zaskoczeni i nie przygotowani do kontrdziałania. Miast spodziewanego łatwego sukcesu i pokonanego przeciwnika mieli do czynienia z rozpędzonym samochodem i gradem kul, od których padał każdy, kto się tylko zbliżył. Na przykład teraz, gdy Johnson opróżniał kolejny magazynek, spostrzegł nagle tłustego chłopa sycylijskiego zaledwie o pół metra od samochodu. Sycylijczyk podnosił dubeltówkę, gdy seria z mausera dosłownie przecięła mu gardło. W ostatnim odruchu życia chłop jakby podskoczył, uniósł rękę ku szyi i, gdy samochód go minął, runął do tyłu jak kloc. Jakby w perwersyjnym pragnieniu wzmocnienia piekielnego jazgotu Petrie nacisnął klakson, którego przeraźliwe wycie potrafiło zagłuszyć wszystkie inne dźwięki, zapanować nad nimi. Naciskał klakson i puszczał, nadal nieprzerwanie trąbiąc, gdy przejeżdżali koło miejsca, gdzie według wyliczeń Petriego powinny stać konie. Smród i dławiący dym w samochodzie wzmagały się, coraz trudniej było oddychać. Petrie jeszcze bardziej docisnął do deski pedał gazu, jakby to mogło uśmierzyć jego niepokój, że jadąc tak szybko, wcześniej czy później wpadną na skałę - a więc jeszcze prędzej, może zdążą wyjechać z kamiennego ocembrowania, nim to się zdarzy. Lecz nagle zdarzyło się coś, co kazało mu zmniejszyć szybkość bez zwłoki i maksymalnie: kątem oka po lewej stronie ujrzał głaz. Jeszcze bardziej przyhamował, lekko zmienił kierunek, ominął głaz, powrócił na dawny szlak. I wówczas właśnie dopadł ich Sycylijczyk, młody mężczyzna o wąskiej twarzy. Skoczył na stopień samochodu po stronie Scelby. Ten dwukrotnie z całym rozmysłem strzelił mu prosto w twarz. Mężczyzna spadł ze stopnia, został gdzieś z tyłu. Petrie zwiększył obroty dociskając pedał gazu, a jednocześnie zaczął nieprzerwanie trąbić. Przed chwilą capo rozwiązał swój rodzinny problem: mężczyzną na stopniu był jego własny siostrzeniec. Z gęstego dymu wyłoniła się jakaś postać. Trzepnięta lewym błotnikiem jak taranem została odrzucona na bok. Kiedy, do diabła, wyjadą z tego dymu, myślał gorączkowo Petrie. Z tyłu Johnson serią z mausera rozprawiał się właśnie ze zgromadzoną przy drodze rozchwianą grupką. Seria była długa, śmiertelna. I nagle minęli zasłonę dymną, minęli pułapkę, i zobaczyli rozpierzchające się we wszystkie kierunki konie bez jeźdźców. Petrie zerwał z twarzy maskę, wyrzucił ją przez okno. Spokojniej ujął kierownicę, zwiększył szybkość. Jechali w kierunku łagodnych pagórków. Spojrzał na zegarek: dziewiąta trzydzieści! Pozostało mniej niż piętnaście godzin na wykonanie zadania w messyńskim porcie. A jeszcze mieli daleko do półmetka. W północnej Kalabrii na Półwyspie Apenińskim też była godzina dziewiąta trzydzieści rano, było również bardzo ciepło, tylko szczyty górskie tkwiły niewidzialne w pokrywie chmur, która przetrwała całą noc. Dzięki Bogu, pomyślał generał Rheinhardt w związku z groźbą nalotów alianckiego lotnictwa. Siedząc na szczycie pagórka, z którego widać było rzekę, trzymał w ręku słuchawkę polowego telefonu i przyglądał się pracy saperów przy budowie zastępczego mostu. Tak, powstał problem z tą przeprawą, ale wkrótce ruszą. Generał rzucił okiem za siebie, na drogę, gdzie po horyzont stała kolumna czołgów, ich załogi na skraju szosy jadły posiłek. Generał instynktownie się wyprostował, gdy w słuchawce usłyszał głos Kesselringa. - Co się stało? - ton marszałka był ostry. - Zniszczony most! Alianccy sabotażyści musieli założyć ładunki wybuchowe z opóźnionym zapłonem. Mieliśmy szczęście, wybuch nastąpił pięć minut przed przybyciem pierwszych pojazdów. - Jakie opóźnienie? - Za dwie godziny albo nieco mniej będziemy już po drugiej stronie! - Chcę, żeby dwudziesta dziewiąta była w rejonie cieśniny o dziewiątej wieczorem! - To bardzo mało czasu, panie marszałku! - O dziewiątej wieczorem, ani minuty później! - Kesselring odłożył słuchawkę. Rheinhardt zdecydował, że o dziewiątej będzie w rejonie Cieśniny Messyńskiej. 6. Piątek, 9.30 rano-12.30 w południe W dwie godziny później wtaczające się na niebo słońce nadal prażyło samochód przypiekając powoli jego pasażerów. Jechali teraz grzbietem górskiego pasma mając cudowny widok we wszystkich kierunkach - cudowny przestrzennie, ale smutny i przygnębiający absolutną pustką do tego stopnia, że zapadli w milczenie. Zupełnie jakby tym skrawkiem świata wstrząsnęła niegdyś tytaniczna katastrofa, która wszystko obróciła w perzynę, pozwalając wypłynąć na powierzchnię przedziwnie ukształtowanym kamiennym formom, których cielska zmożone walką o wydobycie się z podziemnego odmętu tkwiły teraz jakby przygarbione