Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
I na tym właśnie rzecz polega, moja miła - że wszystko to od samego początku wiedziałaś, nie, wiedziałaś jeszcze wcześniej: któregoś wieczoru, jakiś tydzień przed wyjazdem na ten festiwal, 19 napięte nerwy, z bolesnym pragnieniem, jak bywa tylko jesienią, wybiegające w świat - na spotkanie jego gasnących barw i tajemniczych szelestów w zasypiających liściach - namierzyły fragment, którego wtedy nie pojęłaś i dlatego nie dokończyłaś: Coś się stało na świecie: moje imię I Jak w męce ktoś wykrzyknął, I Ktoś łiśćmi szeleścił na ganku, I Zasnąć nie mógł, przewracał się z boku na bok. I Uczyłam się nauki rozstań: I Nauki odróżniania bólu chorób I Od bólu tworzenia (ktośpisał I Do mnie listy i rzucał je do pieca, I Nie kończąc zdania). Ktoś czekał I Ode mnie gestu, lecz milczałam: I Uczyłam się nauki rozstań - no i spełniło się co do joty: ucz się teraz, ucz „nauki rozstań" - z życiem, ze sobą, z darem swoim nieszczęsnym, który teraz już nie wiadomo czy zdołasz unieść - jeśli do tej pory ani razu nie wycisnęłaś tej sztangi na pełną wysokość. Ajaj, dupa blada... No ale niechby kto w końcu wyjaśnił: po kiego diabła było przychodzić na świat jako kobieta (w dodatku na Ukrainie!) - z tą kurewską zależnością, wmontowaną w ciało jak bomba z opóźnionym zapłonem, z tą niesamodzielnością, z potrzebą przetapiania się na wilgqtną, rozciapcianą glinę, wtłoczoną w glebę (na dole, zawsze lubiła 20 na dole, rozciągnięta na wznak: tylko wtedy ostatecznie pozbywała się siebie, łączyła rytm swoich komórek z promienistym pulsowaniem przestrzeni świata - z tym facetem ani razu nie było nic takiego; gdy tylko, zdawało się, zaczynała dochodzić, on, nie zatrzymując się, budził ją z góry ostro wytchniętym: „No, tu by się pułk wojska przydał!" - to śmieszyło, ale nic więcej: „Co to za teksty?" - obrażała się: nie o słowa, o obojętność tonu. - „Głupia, przecież to komplement! - w ogóle powinnaś z dwoma facetami spróbować, dopiero miałabyś odlot!" - całkiem możliwe, że miałabyś odlot, nie bez powodu przecież lubiłam w miłosnych grach ugryźć, wpić się ustami w palec albo ramię, zaciągnąć się do zamroczenia dogłębnym pocałunkiem; prostytutką świątynną - oto kim musiałam być w poprzednim wcieleniu, ale w tym - w tym życiu, serdeńko, wcale nie jest mi wszystko jedno, z kim jestem: pamiętam, kiedyś w nowojorskim metrze, gdzie siedziałam po uszy zatopiona w najnowszej powieści Toni Morrison, ktoś klapnął obok na siedzenie, całym ciałem przyciskając mnie do metalowej poręczy - i natychmiast przepalił mnie czysty niby wysoki muzyczny ton, tak potężny erotyczny zew, że ciało zareagowało nabrzmiewającą żądzą, napęczniało od środka jak wiosen- 21 ne drzewo; równocześnie dotarło do mnie, że tamten mężczyzna - kimkolwiek był - nawisał nade mną już od iluś stacji i gdybyśmy nie byli ludźmi, powinniśmy już teraz kochać się wprost na tej zaplutej podłodze, bo gdy się kochasz naprawdę, to łączysz się nie z partnerem, o nie - ale z rozpędzoną, anonimową siłą, która swoimi prądami przeszywa wszystko, co żyje, podłączasz się do niej, by na kilka sekund - a-ach! - katapul-tować się w wibrującą ognistymi konturami czerń bez nazwy, bez granic, na tym opierają się wszystkie pogańskie kulty, to tylko chrześcijaństwo przypisało owo połączenie władaniu Czarnego Boga, zamurowując człowiekowi wszystkie wyjścia z siebie, oprócz jednego - górą, ale w naszej epoce, mimo że w zasadzie jest post-chrześcijańska, odcięto już drogę powrotną do orgiastycznego święta powszechnej jedności: my, każdy z osobna, jesteśmy beznadziejnie zarażeni przeklętą świadomością ciężaru i szczelnych granic własnego „ja" i dlatego zwycięsko czysty, donośny i wysoki muzyczny ton wyłączył się i zgasł w moim ciele, gdy tylko ten facet z prawej się odezwał: jakąś Stację dalej z niesamowitym akcentem spytał, co czytam, uczę się czy co? studentka? - wtedy po raz pierwszy na niego spojrzałam - był to młody, koło trzydziestki, 22 niewysoki, ale krzepki, jakby wytopiony z jednego kawałka „spić"*, jego piękne migdałowe ślepia zaciągnęła pożądliwa szarawa mgiełka; tak patrzyły na mnie, każdy zza krat własnego życia, setki mężczyzn różnych nacji i kolorów skóry; można wyskoczyć na chwilę, ale czego nie można - to wyjść na zawsze. „Pardon me?" - zapytałam tym umyślnie ostrym tonem, którym odtrąca się natrętów, i ten Juan czy Pablo, czy Pedro od razu pojął, że to wszystko, koniec, wyłączono kontakt - „nie, nic", burknął i coś jeszcze mruczał pod nosem, już po swojemu, potężny, zwierzęcy zew jego ciała zwiądł, opadł, zaczął szybciutko dogasać; obok mnie siedział najzwyklejszy natręt--emigrant, zresztą niebawem wstał i ruszył - czy do wyjścia, czy gdzie indziej, nawet nie spojrzałam, wróciłam do książki: osoba, ledwie wysunęła się na pierwszy plan, odczarowała płeć