Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Za drugim zarzuceniem trafiła mu się mała ryba. Po około pięciu minutach połknęła haczyk następna, długości półtorej stopy. Miała mocne przednie płetwy i czułki po bokach. Kiedy w końcu się poddała, odkrył, że może oddychać także powietrzem. Wydawała rechoczące dźwięki i próbowała podrapać go pazurami na końcach płetw. Wsadził ją do kosza, gdzie nadal tak głośno rechotała, że ją wypuścił. Złapie ją albo jej brata rano na śniadanie. Problem noclegu rozwiązano łatwo, chociaż nie po jego myśli. Było tutaj wystarczająco dużo małych szczelin, więc wszyscy wojownicy mogli się schować, ale z drugiej strony nie będą spali blisko siebie i wróg mógłby się zbliżyć i załatwić ich jednego po drugim, nie zauważony. Nie mógł na to nic poradzić, jedynie podwoić straże. Drugą zmianę wziął sam. Potem położył się w szczelinie obok Awiny. Zamknął oczy, lecz zaraz je otworzył. Ciągłe pohukiwanie, krzyki, jęki, rechot, wycie, brzdąkania i piski czyniły sen niemożliwym, targały mu nerwy. Kładł się i siadał, i znowu kładł, wiercił się i szeptał do Awiny, gdy nagle ktoś chwycił go za ramię. Nadeszła jego kolej warty. Wzeszedł księżyc, lecz jego światło nie przebijało się do roślinnej jaskini. Promienie oświetlały jasno równiny, odległe o kilka mil, gdzie w tej chwili Ulisses pragnął być. Poranek zastał ich z oczyma tak czerwonymi, jak wschodzące słońce. Ulisses napił się trochę wody ze strumienia i pełen zapału poszedł łowić ryby. Złapał pięć płazów, trzy pstrągowa te ryby, jeszcze dwie żaby i jednego żółwia. Dał je Awinie i ona wraz z kilkoma Wufami ugotowała je. Ulisses rozmawiał wesoło, chociaż nie głośno i kiedy wszyscy zjedli ryby (bardzo im smakowały), poczuli się znacznie lepiej. Jednak gdy zarzucili pakunki na plecy, okazało się, że nadal są zmęczeni. Przechodząc przez nieliczne miejsca, do których sięgało słońce, zagłębiali się w cieniu długich, ciągnących się odcinków, pod baldachimy z gałęzi; milkli. Napotykali miejsca, gdzie roślinność była tak gęsta, że ludzie--nietoperze nie mogli lecieć i trzeba było ich nieść na plecach. Drugiego dnia byli w lepszej kondycji. Zaznajomili się już z odgłosami nocy i więcej spali. Wszyscy jedli do syta. Nadal łapali ryby, a jeden z Wagaronditów ustrzelił szkarłatnego wielkiego dzika o potrójnych zakręconych kłach. Upiekli go i zjedli. Rosło tam też wiele drzew i krzewów z jagodami, orzechami i innymi owocami. Ghlikh powiedział, że żadne z nich nie są trujące, więc Ulisses kazał mu i jego żonie spróbować, a oni z ponurym uśmiechem posłuchali. Trzeciego dnia za radą Ghlikha poszli w górę pnia. Według niego, kiedy wdrapią się na wyższe tarasy, będzie im łatwiej iść. Ulisses pomyślał, że takie latające stworzenia jak ludzie-nietoperze będą mogły ich łatwiej wypatrzeć, ale posłuchał jeszcze tym razem. Oczywiście już przedtem wyprawa była zmuszona podróżować po pniach. Łatwo było się przedostać z jednej gałęzi na drugą, jeśli łączyły je liany i inne rośliny. Zazwyczaj była to jedyna możliwość, ale od czasu do czasu, aby dostać się na inną gałąź, musieli wspinać się dookoła pnia. Było to powolne, ale rozsądne i bezpieczne, jeżeli nikt nie spojrzał na dół. Kora przypominała porowate zbocze i wspinaczka była tak łatwa, jak wchodzenie kominem, pozbawionym czwartego boku. Ulisses pokonywał wysokości nie najgorzej, chociaż dłonie i plecy miał podrapane i zakrwawione. Mniejsza waga, i futro nie-ludzi dawały im przewagę. Dysząc ciężko, Ulisses w końcu wciągnął się na ostatni występ i już siedział na gałęzi. Zaczął się wspinać wczesnym rankiem, kiedy było prawie ciemno. Poniżej panowała właściwie noc; głębie wyglądały jak ponura otchłań. Rozległo się za nimi wycie leoparda, dochodziło z daleka. Tysiąc stóp niżej pohukiwało stado małp. Obliczył, że znajdują się przynajmniej osiem tysięcy stóp ponad ziemią. Jednak nie był to szczyt drzewa. Pień wznosił się jeszcze przynajmniej dwieście stóp. Po zmroku robiło się tutaj zimno. Gałęzie, konary i pnie powalonych drzew leżały stertami w tych szczelinach, których nie wypełniała ziemia. Tu, na górze, nie było jej tyle, ile na niższych poziomach i więcej było nagiej kory. Słońce zaszło i otoczyły ich chmury. Przemoczeni i drżący przysuwali się blisko ognisk. Ulisses zwrócił się do Ghlikha, który siedział obok niego przy ogniu. - Nie jestem pewien, czy twój pomysł był dobry. Wprawdzie jest tu mniej roślin i możemy poruszać się szybko, ale rozchorujemy się od zimna i wilgoci. We mgle i w migoczącym blasku ogniska człowiek-nietoperz i jego żona wyglądali jak para bladych demonów. Byli otuleni w koce, z których wystawały tylko ich nagie czaszki i skórzane skrzydła. Ghlikh odpowiedział szczękając zębami: - Jutro, panie, zbudujemy tratwy i popłyniemy w dół strumienia. Wtedy zrozumiesz mądrość mojej porady. Będziemy podróżować o wiele prędzej. Zobaczysz, że niewygody tych nocy są niczym w porównaniu z łatwością podróży. - Zobaczymy - zakończył Ulisses i wszedł do śpiwora. Po jego twarzy przesunęła się chmura jak mokry oddech i pokryła ją kropelkami wody, ale ogólnie było mu ciepło. Zamknął oczy, po chwili otworzył, by popatrzeć na Awinę. Była w swoim śpiworze, ale siedziała oparta o ścianę szarych pęknięć. Jej ogromne oczy wpatrywały się w niego. Mimo, że zacisnął powieki nadal widział jej oczy, a kiedy zasnął, śniły mu się. Obudził się przerażony, z łomoczącym sercem, ciężko dysząc. Krzyk jeszcze dzwonił mu w uszach. Przez chwilę myślał, że to sen. Lecz usłyszał krzyki innych i szum, jaki robili, walcząc ze śpiworami. Ogień przygasł i postacie, szamoczące się dookoła w ciemności, przypominały małpy na dnie dołu. Powstał, trzymając gotową włócznię. Gotową, na co? Na jego zapytanie padła seria niezrozumiałych dźwięków; wszyscy byli równie niepewni jak on. Wojowników podzielono na trzy grupy, z których każda zgromadzona była wokół ogniska na dnie szczeliny w kształcie kanionu. Krawędź rowu znajdowała się kilka stóp ponad głową Ulissesa