Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
– Weź samochód i jedź. Zostaw nas tutaj. Nie zadzwonię na policję, obiecuję. Możesz nawet przeciąć kable. Możesz zniknąć i nikt nigdy się nie dowie, kim jesteś. Zaczniesz gdzieś od nowa. Proszę, nie mieszaj w to dzieci. Dlaczego one mają cierpieć? Na to pytanie oczy Bonnie zapłonęły. – Ja musiałam cierpieć, to dlaczego one nie mogą? Ruszamy. Jeśli nie zrobisz nic głupiego, zostawię cię gdzieś po drodze. Teraz jedziesz ze mną. No już! – machnęła rewolwerem. Patrząc na Terry’ego, Maddy nie ośmieliła się na dalsze dyskusje. – Chodź, Amy. Musimy jechać z panią Lewis. – Dlaczego? Nie chcę z nią jechać. – Włóż kurteczkę – poleciła. Nie pytając Bonnie o zgodę, wyciągnęła z walizki spodenki i pieluchę. Szybko przewinęła dziecko i ubrała je na drogę. Bonnie nie zwracała na to żadnej uwagi, wpatrywała się w leżącego męża. Klęknęła przy nim i wolną ręką odgarnęła mu włosy z czoła. – Dlaczego nie powiedział, że mnie kocha? Zrobiłabym dla niego wszystko... Naprawdę wszystko... Co go to kosztowało? Maddy nie wiedziała, jak na to zareagować. Pytanie Bonnie mogło być skierowane zarówno do niej, jak i do całego świata. Próbowała wykrzesać z siebie współczucie, ale nie mogła. – Jeszcze nie jest za późno – odezwała się. – Wezwijmy pogotowie. Może uda się go uratować. – Za późno – usłyszała w odpowiedzi. Maddy próbowała wyobrazić sobie stan duszy Bonnie. Nie chciała nawet myśleć o biednej Rebece Starnes czy Wallace’ach, tracących zmysły z rozpaczy. Odsunęła te myśli, koncentrując się na wypowiadanych słowach. – Wiem, że cię zraniono, Bonnie. Musi to być dla ciebie straszne. Ale czemu nie darujesz dzieciom? One są zupełnie niewinne. Nigdy nie wyrządziły nikomu krzywdy. Nie możesz ich tu zostawić? – Zostawić je same w domu? Co z ciebie za matka? – oburzyła się zniecierpliwiona, wstając. – Nie można zostawiać dzieci bez opieki. Mogą zrobić sobie krzywdę. – Mogłybyśmy zadzwonić do kogoś, by je zabrał, gdy będziemy już wystarczająco daleko stąd. – Nie bądź śmieszna. Jadą z nami, no już! Maddy poddała się. Podniosła Justina przygotowanego do następnego etapu jego wędrówki. Spraw Boże, żeby nie była to jego ostatnia podróż, modliła się. Rozdział czterdziesty Księżyc w pełni, zawieszony nisko nad ziemią, poprzecinany był gołymi gałęziami drzew. Ponure szare chmury pędziły w znanym sobie kierunku. Doug ścisnął butelkę i spełnił toast do nieruchomego księżyca i wszystkich błyszczących gwiazd. Pił już do wszystkiego, co spotkał na drodze. Dlaczego więc nie do księżyca, pomyślał. Był bardzo dobrym kompanem. Lepszym niż większość łudzi, których znał. Oparł się o szeroką barierkę otaczającą mur w najwyższej części fortu Wynadot. Wyżej od niego była już tylko mała wieżyczka strażnicza. Doug raz jeszcze pomyślał o księżycu, żałując, że nie ma przy sobie dwudziestopięciocentówki, by móc popatrzyć na niego przez teleskop. Drżącymi rękami przeszukiwał kieszenie i kilka monet wypadło mu z ręki. – Cholera – wymamrotał. – Wejdę na górę i popatrzę stamtąd. Do strażnicy wiodły wąskie schodki. Wisiał na nich łańcuch i tabliczka z napisem, że nie wolno wchodzić. – Pieprzę to. Wsadził butelkę pod pachę i przedostał się przez łańcuch. Randall Burke i Nina Stefano wjechali na parking przy forcie, szukając zacisznego miejsca. Randall żałował, że nie może zabrać jej gdzieś indziej, ale ten samochód pożyczony od brata i tak go wiele kosztował. Jak dotąd wszystko szło dobrze, ale Nina była chimeryczna i czuł się przy niej jak człowiek na polu minowym. Starał się nie powiedzieć ani nie zrobić niczego, co by ją wkurzyło. Kłócili się często, ale to tylko wzmagało jego uwielbienie. Bywało tak, że świetnie się bawili śmiejąc się i dotykając przypadkiem, gdy nagle powiedział coś, co ona źle zrozumiała, i cały wieczór był do kitu. Strzelała wtedy ze złością tymi czarnymi oczyma, odrzucała jedwabiste czarne włosy i żądałaby zabrał ją do domu. Dzisiejszy wieczór zapowiadał się dobrze. Spocone dłonie zaciskał na kierownicy i czuł niezwykłe podniecenie, patrząc na jej profil. Zaparkował w najbardziej osłoniętym miejscu i odwracając się do niej, pogłaskał ją po policzku. – Niesamowicie jest tu dzisiaj, przy pełni. Nina zesztywniała poirytowana. – To tylko twoja wyobraźnia – powiedziała. Lubiła go i pragnęła nawet. Był przystojny w specyficzny irlandzki sposób. Zawsze, odkąd pamięta, podkochiwała się w ministrantach, którzy wyglądali tak jak on. Denerwował ją jednak sposób, w jaki zabierał się do rzeczy. Był taki... pełen szacunku dla niej. Sama nie wiedziała, dlaczego to ją tak drażniło. – Może są tu duchy? – powiedział, uśmiechając się i myśląc, jak objąć ją ramieniem. – To prawie Halloween