Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
.. Lecz kanonier zignorował ją. Przyspieszył kroku, energicznie wbi- jając czubek kija w piach drogi, a potem zamachał nim, pozdrawiając dwóch wartowników, którzy strzegli wioskowych wrót. Asza spo- strzegła, że zamiast zbroi mieli na sobie tylko grube skórzane kaftany i żelazne napierśniki. Chwyciła zwisający z karku zwierzęcia sznur. Krowa już od pół roku nie dawała mleka. Była całkowicie jałowa; nie mógł jej zapłodnić żaden z byków, które najemnicy napotykali w trakcie swej marszruty. 34 Mięso z niej z pewnością będzie żylaste, ale ze skóry da się sporządzić całkiem dobre buty. Asza zatupała bosymi piętami. Albo da się z niej wyrobić dobre pasy mieczowe. Kiedy przydrożne zapachy zastąpiły odory wiejskiej uliczki, pomy- ślała: „Czy to jeszcze jedno z tych miejsc, gdzie na widok szram na twojej twarzy zaczynają z ciebie drwić, obrzucać cię wyzwiskami i po- kazywać rogi?". — Asza! Krowa zeszła na pobocze drogi i, choć bez entuzjazmu, zaczęła sku- bać trawę. Dziewczynka zaparła się w ziemię bosymi stopami i pociąg- nęła za sznur. Krowa podniosła łeb, świszcząc, zaczerpnęła powietrza i zaryczała. Z pyska zaczęły jej spływać strużki śliny. Podążając za Guillaume'em, Asza ciągnęła ją za sobą ku bramie i widniejącym za nią pobielonym domkom z plecionej wikliny. Była uzbrojona. Dotykała palcami rękojeści sztyletu, wyniośle przy- glądając się wartownikom. Poprzedniemu właścicielowi niespełna półmetrowe ostrze służyło jako nóż, ale w jej rękach pełniło rolę mie- cza. Mając dziewięć lat, jest tak mała, że można by ją wziąć za sied- miolatkę. Razem ze sztyletem trafiła się jej pochwa, a także pętla, dzięki której mogła go zawiesić u pasa. Zasłużyła sobie na ten sztylet. Owszem, kradnie pożywienie, ale broni by nie ukradła. Inni najemnicy — od pewnego czasu zwykła ich i siebie tak właśnie nazywać — uwa- żają to za ciekawe i dość niezwykłe dziwactwo, które w miarę możli- wości starają się wykorzystać. Było niedługo po świcie, toteż na wioskowej drodze mało kto się pojawiał. Asza żałowała, że prawie nikt jej nie podziwiał. — Pozwolili mi wejść z bronią! — pochwaliła się swemu towarzy- szowi. — Nie musiałam im oddać mojego sztyletu! — Zostałaś już uznana za członka naszej kompanii. Guillaume również był uzbrojony: miał przypięty do pasa bułat; coś w rodzaju tasaka o jednym, cienkim jak włos ostrzu, przeznaczo- nego do płatania mięsa. Asza poważnie podejrzewała, że tak samo jak ona z rozmysłem uczyniła z siebie coś w rodzaju obozowej maskotki, odziewając się w dublet dorosłego mężczyzny, Guillaume również od- grywał rolę najemnika, zgodną ze stereotypowymi wyobrażeniami tę- pych wieśniaków: brudne łachy i nieskazitelnie błyszcząca broń. Nie- wątpliwie robił też inne rzeczy, których się po nim spodziewali naiw- niacy, na przykład próbował oszukiwać ich przy grze w karty, robiąc to jednak tak, że nawet Asza widziała jego nieudolnie wykonywane sztuczki. Kroczyła przed siebie z wyprostowanymi ramionami i wysoko unie- sioną głową. Jej spojrzenie spoczęło na dwóch próżniakach pod zwi- sającą z okapu kępą krzaków, która oznaczała wejście do prymitywnej tawerny. — Gdybym tylko nie musiała wlec za sobą tego przeklętego by- dlęcia — krzyknęła w plecy kanoniera. — Wyglądałabym jak praw- dziwy płatny najemnik! Guillaume Arnisout skwitował to krótkim śmiechem, ale nawet się na nią nie obejrzał. Szedł dalej równo odmierzanym krokiem. Asza szarpała się z zadowoloną z siebie krową aż do wrót rzeźni, gdzie zwierzę zwietrzyło wszystkie bijące z niej odory: odchody i krew stały się aż nadto realne. Spod powiek dziewczynki pociekły łzy. Za- schło jej w gardle. Rozkaszlała się, wręczając postronek stojącemu w bramie rzeźnikowi. Nagle zza pleców usłyszała czyjś krzyk: — Chodź, Asza! Odwróć się! W jej twarz i piersi uderzyło coś ciepłego i zarazem ciężkiego. Ze zdumienia aż szeroko otworzyła usta. W tej samej chwili za- krztusiła się gorącą cieczą, która już spływała po jej piersiach. Zatkała dłońmi piekące oczy. Zakaszlała, znowu się zakrztusiła i wybuchnęła płaczem. Łzy przywróciły jej ostrość widzenia. Jej dublet i rajtuzy zalane były krwią. Gorącą, parującą krwią. Krwią, która zlepiła płowe włosy w kleistą masę szkarłatnych kosmyków, po których na ziemię spływały czerwone strużki. Jej dłonie też ociekały krwią, a jakaś żółć wypełniła zmarszczki odzienia. Sięgnęła ręką do karku i odlepiła od tyłu kołnierza ochłap pociętego krwawymi żyłkami mięsa wielkości jej małej piąstki. Wysunął się z jej dłoni i spadł na gołe stopy. Poczuła gorąco mięsa. Potem już tylko ciepło, szybko stygło. Wreszcie zimno. Na ziemię ześlizgiwały się z jej stóp różowe i czerwone stróżki. Odsunęła nogę, żeby nie stykała się z wielkim kawałem mięsa w kształcie nerki, którego nie zdołałaby ująć nawet w złączone dłonie. Przestała płakać. Czegoś dokonała. Nie było to nic nowego, bo w przeciwnym razie nie wiedziałaby, jak to teraz zrobić. Mogło to być coś, co zdarzyło się 36 tuż przed albo tuż po naciśnięciu spustu kuszy, której pocisk z najbliż- szej odległości przeszył pierś jej gwałciciela, rozrywając jego ciało wytryskujące wnętrznościami wprost na nią. Otarła podbródek wierzchem dłoni. Plama pozostałej na niej krwi kurczyła się w trakcie krzepnięcia. Kaszlnięciem oczyściła przełyk i powstrzymała przed spłynięciem kolejne łzy, które zaczęły się gro- madzić pod powiekami. Spojrzała na Guillaume'a i na rzeźnika, który niósł dwa puste, drewniane wiadra. — To było głupie! — wrzasnęła