They seem to make lots of good flash cms templates that has animation and sound.

Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.

48. - Barbarzyńcy mieszkają tam, Anjin-san - samuraj wskazał ręką przed siebie. Blackthorne poczuł się nieswojo i wpatrzył się w ciemność. Powietrze stało w miejscu i było duszno. - Gdzie? - spytał. - W tamtym domu? Tam? - Tak. Niestety, właśnie tam. Widzisz go, panie? - Śmierdzi jak londyński rynek rybny Billingsgate przy najniższej wodzie - mruknął, zabijając następnego nocnego natręta, który usiadł mu na policzku. Ciało lepiło mu się od potu. Nagle dosłyszał strzęp swawolnej morskiej szanty śpiewanej po holendersku i natychmiast zapomniał o wszystkich przykrościach. - Czy to ty, Vinck? - spytał. Uradowany ruszył w stronę głosu wraz z tragarzami oświetlającymi mu drogę i samurajami, którzy podążali za nim. Kiedy znalazł się bliżej, dojrzał parterowy budynek, częściowo w stylu japońskim, częściowo europejskim, znacznie nowszy od gromady pobliskich ruder. Był wzniesiony na palach i stał na osobnej parceli, otoczonej rozchwierutanym bambusowym płotem. W płocie tym nie było furtki, tylko dziura. Dom miał dach kryty strzechą, drzwi mocne, ściany z nie heblowanych desek, a okna zasłonięte okiennicami w stylu holenderskim. Tu i ówdzie przez szpary wydostawało się światło. Śpiewy i przekomarzania słychać już było lepiej, ale jeszcze nie dało się rozpoznać głosów. Przez zaniedbany ogród biegły prosto do stopni na werandę kamienne płyty. Przy wejściu umocowano liną niski maszt flagowy. Blackthorne zatrzymał się i przyjrzał mu. Zwisała z niego apatycznie nieruchoma, prowizoryczna holenderska bandera, na której widok serce zabiło mu żywiej.. Ktoś raptownym pchnięciem otworzył drzwi. Na werandę wystrzeliła smuga światła. Baccus van Nekk pijanym krokiem dotarł na jej skraj, z na wpół przymkniętymi oczami odciągnął sączek i wysikał się wysokim, zakrzywionym łukiem. - Uhhhhh - stęknął z rozkoszą. - Nie ma to jak się odlać. - Prawda? - zawołał po niderlandzku Blackthorne. - Dlaczego nie korzystasz z wiadra? - Co? - Van Nekk wpatrzył się swoimi oczami krótkowidza w Blackthorne’a, który stał w ciemnościach rozświetlonych pochodniami samurajów. - Chryste Jezu Przenajświętszy, samuraje! - Odchrząknął, wziął się w garść i niezgrabnie ukłonił w pas. - Gomen nasai, samuraj-sama. Ichibon gomen nasai wszystkim małpom-samom. - Wyprostował się, uśmiechnął z przymusem i mruknął pod nosem: - Jestem bardziej zalany, niż myślałem. Ubzdurało mi się, że ten bękart, ten psi syn odezwał się po holendersku! Gomen nasai, ne? - zawołał jeszcze raz i zawrócił chwiejnie do chałupy, drapiąc się i macając sączek. - Ej, Baccusie, masz na tyle rozumu w głowie, żeby nie kalać własnego gniazda? - spytał Blackthorne. - Co?! - Van Nekk obrócił się i nie widzącym wzrokiem wpatrzył w pochodnie, próbując dojrzeć mówiącego. - Pilot?! - wydusił z siebie..- Czy to ty, pilocie? A niech wszyscy diabli te moje oczy, nic nie widzę. Na miły Bóg, pilocie, czy to ty? Blackthorne zaśmiał się. Jego stary znajomek stał tam taki nagi, tak głupio wyglądał, a członek zwisał mu tak żałośnie. - Tak, to ja! - odparł i zwrócił się do swojego japońskiego przewodnika, który przyglądał się tej scenie z kiepsko skrywaną pogardą. - Matte kurasai. (Zaczekaj na mnie, proszę.) - Hai, Anjin-san. Blackthorne ruszył, a kiedy doszedł do smugi światła, zobaczył, że cały ogród to jeden wielki śmietnik, z odrazą zdjął więc drewniaki i wbiegł po stopniach. - Witaj, Baecusie, widzę, że sadła masz więcej niż przy wyjeździe z Rotterdamu, ne? - spytał i klepnął go serdecznie w plecy. - Panie Jezu Chryste, to naprawdę ty? i - Tak, pewnie, że ja. - Dawno temu uznaliśmy cię za zmarłego. - Van Nekk wyciągnął rękę i dotknął Blackthorne’a, żeby się upewnić, że nie śni. - Panie Jezu, wysłuchałeś naszych modlitw. Pilocie, co się z tobą działo, skąd przybywasz? To cud! Czy to naprawdę ty? - Tak. A teraz nasuń z powrotem sączek i wejdźmy do środka - powiedział Blackthorne, świadom obecności samurajów. - Co? Aha! Przepraszam, nie... - Van Nekk prędko spełnił jego życzenie, a po policzkach pociekły mu łzy. - O Jezu, pilocie... już myślałem, że gorzałkowe diabły znowu płatają mi figle. Chodź, najpierw jednak pozwól, że cię zapowiem, co? - Przytrzymał Blackthorne’owi drzwi i przekrzykując zachrypłe śpiewy wrzasnął: - Chłopaki! Patrzcie tylko, kogo nam przyniósł święty Mikołaj! Dla większego efektu z hukiem zatrzasnął drzwi. W jednej chwili zapadła cisza. Blackthorne potrzebował dobrej chwili, żeby przyzwyczaić oczy do światła w środku. Dusił się od smrodu. Ujrzał, że wszyscy gapią się na niego, jakby mieli przed sobą diabelską zjawę. A potem czar prysł i rozległy się powitania i okrzyki radości. Wszyscy zaczęli go ściskać, walić w plecy i mówić jeden przez drugiego