Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Pływałam! - Zauważyłem. - Kiwnął głową uśmiechnięty. Patrzyli w dół, gdzie rufa przełamanego statku wypusz- czała pod wodą pęcherze powietrza. Wkrótce nic nie zostało z niegdyś wspaniałego imperium Diakona oprócz kołyszących się na wodzie szczątków. Część z nich była resztkami maszyn, cześć ludzi, ale jedne i drugie nie funkcjonowały. I wkrótce gwiazdy jasno zamrugały na niebie, wskazu- jąc drogę. Balon żeglował - ale nie ku Nowej Oazie. Wszyscy spali - Helen i Enola w bezpiecznym uścisku, Gregor chrapiący na plecach, a Pięść Prawa zwinięty jak wielkie niemowlę. Spali wszyscy, z wyjątkiem Żeglarza. Stał za sterem. Ustalił kurs opierając się na pewnej mapie... Rozdział trzydziesty Kilka dni później małej grupie w pancernym sterowcu zaczęło brakować zapasów żywności, ale cieszyła się z coraz lepszej pogody. Sterowiec zanurzył się w grubą warstwę chmur. Żeglarz skierował powietrzną łódź w dół i odzyskali widoczność. Przed nimi rozciągał się tropikal- ny miraż. Z tym że nie był to miraż. To była wyspa... nie atol... ale ląd, suchy ląd. Suchy Ląd. Wyspę tworzyła głównie góra, ale nie był to wcale kamienisty, pozbawiony oznak życia szczyt. Ten cud w otoczce mgły połyskiwał zielenią, wszystkimi odcienia- mi zieleni. Żeglarz nie miał pojęcia o istnieniu takiej gamy zieloności. Wodorosty nie umywały się do tego! I była tam plaża, jaśniejąca bielą piasku plaża, okolona linią drzew, wielu drzew, wielu gatunków drzew, większą ilością roślin, niż widział to we wszystkich czasopismach czy książkach... A jednak widok raju, który ukazywał się oczom Żegla- rza, budził w nim jakiś niepokój. Inni - Gregor, Enola, Helen, nawet powściągliwy Pięść Prawa (i to bez względu na to, jak byli zmęczeni podróżą, na jak utrudzonych wyglądali i jak utrudzeni się czuli) - byli zahipnotyzo- wani. Żadnych okrzyków radości. Żadnych "Ląd, ahoj!", jak podobno wołali żeglarze w starożytnych Czasach Lądu. Żadnych łez. Nawet żadnych uśmiechów. To były twarze żeglarzy, którzy przypłynęli do domu. Ale Żeglarz, który ich tu przyprowadził, chociaż wchła- niał bogactwo migotliwego pejzażu, wiedział, że jego domem jest morze... Woda spadała po skałach do jeziorka. Było wspaniale. Żeglarzowi kręciło się z zachwytu w głowie, ale stąpał niepewnie po tej... po tej... ziemi. Stary Gregor przyklęknął obok jeziorka, nabrał wody w dłonie. Przelewała mu się przez palce, gdy niósł ją do ust. - Świeża! - zawołał przekrzykując muzykę spadającej wody. - Wszystka jest świeża! Ze stoku dobiegło wołanie Pięści Prawa: - Znalazłem coś! Helen otwierała pochód, Enola biegła za nią. Szli w górę wśród roślinności, w cieniu drzew, których liście sterczały jak ostrza zielonych noży. Ale zieleń nie była tam jedynym kolorem - były liście czerwone i pomarań- czowe, tak jasne, że raziły jak blask słońca. Gregor odwrócił się do Żeglarza, który zamykał po- chód. - Zauważyłeś? - Starzec wskazał na ziemię. - Nie rusza się! - Zauważyłem - powiedział. Niepewnie stawiał kroki. Usiłował zapanować nad falą mdłości. Gdy weszli na polanę, łomot wstrząsnął ziemią i zasko- czony Żeglarz oparł się o pień, aby zachować równowagę. I wtedy - niech to kraby porwą! - stado czworonożnych bestii o dzikich oczach, rozwianych grzywach i tuło- wiach, na których prężyły się mięśnie i żyły, przegalopo- wało wzniecając chmurę... chmurę pyłu! Co za widok. - Konie! - zakrzyknęła z uciechą Helen. Żeglarz odetchnął powoli. Oderwał się od drzewa i ru- szył dalej. W głowie mu wirowało. - Popatrzcie! - zawołała Helen. Z boku stało skupisko budowli, żółtobrązowych miesz- kań, wzniesionych z... z czego? Suszonych liści? - Chaty - zidentyfikowała je Helen. - A to się nazywa- ło "wieś"... Podniecona podeszła szybko do chat. Enola deptała jej po piętach. Kobieta i dziewczynka stały nasycając się cudownością tego miejsca, ale Gregor i Pięść Prawa we- szli do środkowej chaty. W ich ślady poszły Helen i Enola. Ale Żeglarza to nie interesowało. Coś innego zwróciło jego uwagę, coś na wpół ukrytego w zaroślach. Łódź. Niewiele większa niż kanu, ale z pływakiem bocznym. Mdłości zaczęły ustępować. Ruszył ku łodzi. Najpierw szedł, a potem prawie biegł... Helen z Enolą u boku weszły do chaty z liści, ciekawe odkrycia starego Gregora i Pięści Prawa. Ale tamci odkryli śmierć. Para szkieletów leżała w obję- ciach. Zmarli spoczywali w uścisku jak kochankowie. Cho- roba poczerniła kości. Na prostym stole poniewierały się różne przedmioty, ale jeden przykuł uwagę Helen: karta z wyrysowaną mapą... identyczną jak ta na plecach Enoli. - Musieli... musieli wiedzieć, że umrą - rzekł przyci- szonym, pełnym szacunku głosem Gregor. - Złożymy ich pod ziemią - rzekł Pięść Prawa. - Słyszałem, że taki był zwyczaj ludzi z lądu. - To prawda - przyznała Helen. Obserwowała dziecko, które wchłaniało ten makabryczny, niemniej jednak zasty- gły obraz. Enola nie płakała. Podeszła do stołu. Helen myślała, że dziewczynka obejrzy mapę. Ale Enola otworzyła małe, rzeźbione w drewnie pudełeczko