Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Pragnę ci pokazać coś ciekawego. — Niemożliwe! Istotnie znalazłeś coś ciekawego w lesie? — Mam nadzieję, że to „coś” jeszcze znajdziemy, choć widziałem to bardzo dawno, bo wczesną wiosną. Chodźmy. Niech nam się zdaje, że jesteśmy znowu dwojgiem dzieci i pragniemy pójść z wiatrem w zawody. Ruszyli ochoczo naprzód. Pamiętając o przykrościach ostatniego wieczoru, Ania była niezwykle miła dla Gilberta, on zaś zrozumiał już, jak należy z nią postępować, i postanowił być dla niej tylko dawnym szkolnym towarzyszem. Pani Linde i Maryla obserwowały młodych z okna kuchni. — Kiedyś będzie z nich para — odezwała się pani Linde z pobłażliwym uśmiechem. Maryla cofnęła się nieznacznie od okna. W głębi duszy marzyła o takiej przyszłości dla Ani, lecz wolałaby nie słyszeć tego z ust pani Małgorzaty, która na pewno rozniesie swoje przypuszczenie po całej wsi. — Przecież obydwoje są jeszcze prawie dziećmi — odparła krótko. Pani Linde zaśmiała się dobrodusznie. — Ania ma już osiemnaście lat; w jej wieku byłam dawno mężatką. My, starsi, moja Marylo, mamy ten dziwny zwyczaj, że nie dostrzegamy, iż dzieci nasze z biegiem lat stają się dorosłymi ludźmi. Ania jest już młodą kobietą, a Gilbert dojrzałym mężczyzną i jest w niej wyraźnie zakochany, każdy to widzi. To porządny chłopiec i dla Ani bardzo odpowiedni. Sądzę, że Ania będąc na uniwersytecie nie zawróci sobie głowy jakimś pierwszym lepszym studentem. Nie pochwalam obecnego systemu studiów, bo uważam, że mieszane towarzystwo na uniwersytecie nie przynosi naszym dziewczętom niczego dobrego. Nie wierzę w to — kończyła pani Linde uroczyście — by studenci na uniwersytecie zajmowali się czymś innym poza flirtowaniem. — Przecież muszą się uczyć trochę — wtrąciła Maryla z uśmiechem. — Kto by w to wierzył? — rzekła ironicznie pani Małgorzata. — Chociaż sądzę, że Ania będzie się uczyć. Nigdy specjalnie nie interesowała się chłopcami. Ale myślę, że nie docenia Gilberta tak, jak on na to zasługuje. O, ja znam dobrze dziewczęta! Karolek Sloane także jest nią zajęty, ale nigdy bym nie radziła jej wyjść za niego. Sloane’owie to dobrzy i uczciwi ludzie, ale zawsze zostaną tylko Sloane’ami. Maryla skinęła potakująco głową. Chociaż powiedzenie przyjaciółki, że Sloane’owie zawsze pozostaną tylko Sloane’ami, nie było zbyt jasne, to jednak Maryla doskonale zrozumiała intencję pani Małgorzaty. W każdej wsi musi istnieć taka jedna rodzina: dobrzy, uczciwi, porządni ludzie, ale Sloane’ami są i zostaną na zawsze, chociażby mówili językiem samych aniołów. Tymczasem Gilbert i Ania, nie zdając sobie sprawy z tego, że pani Małgorzata uczyniła tak ważne postanowienie na temat ich przyszłości, zagłębiali się coraz bardziej w zarośla Lasu Duchów. Na skraju lasu widać było poszarzałe, ogołocone pola, łączące się na horyzoncie z sinym od chmur niebem. Drzewa miały barwę zaśniedziałego brązu, a długie ich cienie padały na ustronne, zielone niegdyś polany. Ponure wycie wiatru przypominało co chwila o tym, że jesień panowała już w całej pełni. — Ten las jest naprawdę zaczarowany, rządzą w nim duchy wiosennych wspomnień — szepnęła Ania zbierając złociste liście, których stosy pokrywały leśne ścieżki. — Mam wrażenie, że obydwie z Dianą jesteśmy jeszcze małymi dziewczynkami i bawimy się tutaj w naszym ulubionym miejscu przy Fontannie Driad, i rozmawiamy z duchami. Wiesz, że nigdy o zmierzchu nie mogę przejść tą dróżką, aby nie odczuć dziwnego lęku, jaki nawiedzał mnie w dzieciństwie? Wyobraziłyśmy sobie kiedyś ducha zamordowanego dziecka i zdawało nam się, że czujemy dotknięcie jego zimnych palców. Muszę przyznać, że jeszcze dzisiaj nie mogę się oprzeć temu uczuciu i gdy przechodzę tędy późnym wieczorem, zdaje, mi się zawsze, że słyszę za sobą jakiś odgłos lekkich kroków. Nie lękam się ani śmierci, ani człowieka bez głowy, ani kościotrupów, lecz o tym duchu zamordowanego dziecka wolałabym nie myśleć. Pamiętam gniew Maryli i pani Barry, gdyśmy kiedyś z Dianą wspomniały o tym — kończyła Ania śmiejąc się cichutko. Cały las dokoła przystrojony był, niby wielką koroną, sklepieniem purpurowych liści, drżących teraz pod wpływem powiewów jesiennego wiatru. Za kępką starych sosen i poza szeroką polaną, tonącą podczas lata w promieniach słonecznych, znaleźli wreszcie to „coś”, czego Gilbert tak zawzięcie szukał. — Ach, oto jest! — zawołał w pewnej chwili z radością. — Jabłonka, i to w takim ustroniu! — wykrzyknęła Ania w zachwycie. — Tak, prawdziwa jabłonka, tutaj, w otoczeniu sosen i buków, w odległości mili od jakiegokolwiek sadu. Zaszedłem tu pewnego dnia wczesną wiosną i ujrzałem ją w całej krasie białego kwiecia. Postanowiłem przyjść jesienią, aby się przekonać, czy będzie miała owoce. Spójrz, przeciążona jest jabłkami. Wyglądają jak smagłe policzki dzieci, zaróżowione nieco od słońca. Dzikie drzewka rodzą przeważnie owoce zielone i niezdatne do jedzenia. — Przypuszczam, że padło tu jakieś ziarnko zagnane podmuchem wiatru — szepnęła Ania zadumana. — Ziemia przygarnęła biedactwo, a ono potem wyrosło samo, samiuteńkie między obcymi roślinami! — Widzisz to przewrócone drzewo, porośnięte mchem tworzącym miękką poduszkę? Siądźmy na nim, Aniu. Będzie ono dla nas tronem w tej cudnej leśnej krainie. Ja wejdę na drzewo, żeby zerwać kilka jabłek. Rosną bardzo wysoko, widocznie jabłoneczka usiłowała dosięgnąć złocistej, ciepłej tarczy słonecznej. Jabłka okazały się wyśmienite. Pod rumianą skórką znajdował się bielusieńki miąższ, poprzerzynany gdzieniegdzie drobnymi, czerwonymi żyłkami