Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Kupiła go w „Cepelii" jeszcze latem. 21 Z przeznaczeniem na donicę do cissusa. Teraz spełniał szlachetniejszą rolę, pełen zeschłych chryzantem. Wyjęła je ostrożnie. Zapachniało zbutwiałymi łodygami. Zajrzała do środka. Na dnie gęstniał zielonkawy szlam. „Nie powinnam nalewać tu wody. Raczej nasypać ziemi i posadzić bratki - pomyślała leniwie. - Nie, to bez sensu. Ziemia zwilgotnieje od deszczu, w czasie mrozów zamarznie i rozsadzi ten piękny wazon w kolorze brzozowej kory i fakturze grubego płótna. Bez sensu!" Odgarnęła z płyty suchy i drobny śnieg zalegający cienką warstwą groby, krzyże i cienkie gałązki krzewów. Nie było go tylko na dróżkach i alejkach, rozdeptany zapewne butami odwiedzających. Spadł nocą i nie stopniał, bo choć kwietniowe słońce przygrzewało w południe, dziś chmury zaciągnęły niebo i wiał przykry wschodni wiatr. A ten zawsze przynosi ochłodzenie. Agnieszka wyjęła z torby kolorowy bukiet z suchych kwiatów. Przycięła małymi nożyczkami zdrętwiałe łodyżki i ułożyła w pustym pojemniku. Zrobiło się prawie wesoło. Najładniej wyglądały jasnoliliowe trawy o delikatnych piórkach. Przyglądała im się okiem fachowca. W końcu skinęła głową. Tak jest dobrze, mamo. Musisz mi zaufać. Znam się na tym. I jest to jedyna rzecz, którą mogę dla ciebie zrobić. Nie kochałam cię... nie, inaczej! Kochałam biologicznie. Jak córka matkę. Ale nie lubiłam. Nie miałam zresztą za co. Przeszkadzałam ci. To prawda, że bywałam kulą u nogi. A raczej tobołkiem. We wrześniu trzydziestego dziewiątego miałam zaledwie kilkanaście miesięcy. Chciałam jeść, pić i żyć. A o to było najtrudniej. Ty byłaś piękną, jasnowłosą, młodą kobietą o bardzo błękitnych oczach. I też chciałaś żyć. Najlepiej i najwygodniej, jak można. Bo cię do tego przyzwyczajono. Najpierw rodzina wywodząca się rozległymi korzeniami z Galicji, Lodomerii i Wielkiego Księstwa Krakowskiego, a potem twój mąż a mój ojciec. Uwielbiał 22 nas obie, sama o tym opowiadałaś: wysoki brunet o silnie kręconych włosach. Spójrz, mam takie same. Byłam twoim wyrzutem? Nonsens. Nie wiedziałaś, co to wyrzuty sumienia. Chciałaś żyć, przetrwać tę najokropniejszą z wojen. I wrócić do plotek w „Ziemiańskiej", gdy się to już wszystko skończy. Ale widzisz, mamo, nie skończyło się tak szybko, jak myślałaś. I nie zobaczyłyśmy już nigdy więcej tego, co „odszedł na wojenkę", jak się to ładnie śpiewa. Ty przeczułaś, jakimś kobiecym szóstym zmysłem, że nie wróci. Kiedy poszedł, powołany w lipcu na „ćwiczenia", w tym swoim eleganckim oficerskim mundurze, powiedziałaś podobno, tak twierdzą świadkowie, „on już do nas nie wróci!" I wykrakałaś. Twoje liczne okupacyjne romanse też o tym świadczą. Skąd o nich wiem? Mamo, nie wiesz, jak szybko rosną małe dziewczynki. I jak się psychicznie starzeją. Umiałam rozpoznawać buty pojawiające się zawsze u wylotu tej samej ulicy. Hałaśliwie wysypywali się z nich hitlerowcy, zawsze z tym samym wrzaskiem. I zawsze w tym samym celu: wyłapać ludzi. Do więzień, rozstrzelań lub na przymusowe roboty. Kiedy byłam z tobą, prawie nic mi nie groziło. Myślę „prawie" gwoli sprawiedliwości. Bo w czasach, gdy od ludzkich zwłok zapychały się ruszta w oświęcimskich piecach, nigdy nikt nie mógł być niczego całkowicie pewien. Ale byłaś tak piękną kobietą, i na dodatek mówiącą świetnie po niemiecku i francusku, że szwabscy oficerowie w czasie tych dwóch czy trzech łapanek, w które wpadłyśmy, odsuwali cię od zielonej budy ledwie rzuciwszy okiem na znakomite papiery. Zresztą najzupełniej prawdziwe. Nazwisko Windischgratz mówiło samo za siebie. Dobra stara rodzina austriacka z korzeniami sięgającymi do Czech. Cóż. Nie na darmo wisiał w naszym domu portret cesarza Franciszka Józefa. Tak więc mimo tego, że wyglądałam na małą Murzynkę z jasną buzią i ogromnymi szarymi oczyma w kompletnie czarnej oprawie nikt, żaden żołdak, 23 mnie nigdy nie dotknął. Wystarczyło, że z zachwytem | wpatrywał się w ciebie: długonogą, zgrabną, zawsze dobrze ubraną, z masą platynowo-popielatych włosów. Cóż za rasa. Co za styl. Myślisz, że mówię to powodowana zazdrością? Może. Nie mam tak nieskazitelnej figury. Wdałam się w rodzinę Bartnickich. Finansistów i bankierów. Ale nieco przyciężkich, o których mówiło się: „krótkie nóżki, dupka wnet". Za to mózgi mieli komputerowe. I zdolności nie tylko do nauk ścisłych. Wszystkie kobiety grały, malowały lub pisały wiersze. Były przeraźliwie mądre i upiornie gardziły tymi pięknymi o ograniczonej umysłowości. Kobietami tracącymi czas w kawiarniach na ploteczkach i popijaniu mazagranu. Dlatego nie lubiły cię te dalsze i bliższe z klanu Bartnickich. I dlatego wszyscy odsunęli się od ciebie po wojnie. Ci, którzy przeżyli. A przecież nie wiedzieli. Nie mogli wiedzieć. Tak jak ja niczego nie podejrzewałam. Nigdy. No, w najgorszych snach nie przyszłoby mi na myśl, że można coś takiego zrobić. Tylko po to, by znów żyć w spokoju u boku innego mężczyzny, który zechciał się z tobą ożenić. Z „wojenną wdową". A może nie powinnaś mi była nigdy tego powiedzieć? Również na łożu śmierci? Nonsens. Ten list i tak by wywołał ducha. Musiał go wywołać. Ale dlaczego przyszedł tak późno? Dlaczego człowiek, który go wysłał, czekał aż trzydzieści pięć lat? No, właśnie. Dlaczego? - Nie ma pani paszportu służbowego? Zielonego? - Nie mam. - Jak to możliwe? - urzędniczka szczerze się dziwi. Jeszcze raz sprawdza datę urodzenia w paszportowej ankiecie