Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Potem las uciął się nagle i ujrzeli stojącego przy drodze Skarbimira. Orszak zatrzymał się bez rozkazu. Skarbimir pod- szedł do sań i rzekł półgłosem: — Wojsko jakoweś weszło nam w drogę; najmniej kilkadziesiąt koni. 700 Wskazał na stratowany śnieg, wyraźnie widoczny mimo rzucanego przez las cienia. — A dlaczego stanęliśmy? — zapytała królowa. — Zdałoby się wiedzieć, kto? Z północy nadcią- gnęli. Śnieg sypki, trudno poznać, kiedy przeszli, ale nie dawniej niż z wieczora, bo o zachodzie wiatr ustał, a ślad nie zawiany. — Róbcie, co uważacie. Na was się zdaję. — Pojadę naprzód. Nie myślę, by to byli Czesi, ale mogą być Sieciechowi... mogą być i nasi, może sam król. — Pojadę z wami — rzekł Mieszko. Mimo sprzeciwu matki i Skarbimira, zaciął się. Skarbimir ustąpił, mówiąc: - Szkoda stać na mrozie. Jedźcie, miłościwa pani, wolno, my pognamy konie. Jeśli do zachodu księżyca nie wrócimy, pospieszcie i wy, by nie przyzostać za- nadto. Puścili konie w cwał i oczy królowej długo ścigały ich cienie, a usta jej poruszały się modlitwą. Orszak ruszył z wolna, a na czoło wysunął się komornik królowej, Siemian Nagrodzie, bacznie się rozgląda- jąc Księżyc zaszedł wkrótce i ruszyli żwawiej. Biel śniegu poszarzała, a później mgiełką zaczęła się za- mazywać i pocieplało. Widno zbliżali się do oparze- lisk, gdyż mgła gęstniała z każdą chwilą, zacierając; cienie przedmiotów, a konie i ludzie okrywali się sę- dzieliną. Znienacka rozległ się przed nimi głuchy tu- pot kopyt, a z oparu wypadł jeździec i osadził konia. — Gdzie Mieszko? — krzyknęła Wyszesława, po- znając Skarbimira. — Spokojną bądźcie, pani. Został przy oćcu. Królowa odetchnęła i przeżegnała się. Serce jej biło jak młot. W nędznej chacie rybackiej drzemał Doman siedzę na pieńku przy palenisku. Od czasu do czasu dorztĄńił 701 suszu na żar i wówczas blask płomienia rozjaśniał wnętrze. Rozjaśniał, ale nie oświetlał, dym bowiem pełznął pod niskim pułapem, pomiędzy rozwieszonymi sieciami, ku otworowi w powale, tworząc nieprzebitą dla oka zasłonę. Dołem stał nieruchomo, ale rzadszy, tak że gdy podsycane ognisko buchało płomieniem, rozeznać można było jakąś postać leżącą na niskich narach, zbitych z desek. Ktoś z cicha zapukał. Doman poskoczył do drzwi by zapobiec obudzeniu króla, który usnął dopiero przed chwilą. Przybyli z wieczora i Jędrzej z Nawojem ledwie zdołali nakłonić Bolesława, by sam spoczął a do Krakowa podjazd wysłał, wybadać położenie. Gród, prawie pozbawiony załogi, łatwo mógł stać się łupem nieprzyjaciela, a król mimo całej zaciętości musiał przyznać, że dobywanie go ze szczupłym oddziałkiem jazdy byłoby czystym szaleństwem. Może by i nie ustąpił, ale przeważyło przedstawienie Na- woja, że wysłać trzeba po królową i Mieszka, którzy na wypadek rozbicia resztki sił królewskich na oczy-- wista zgubę zostaliby wystawieni. Zbierał się właśnie po królewską rodzinę jechać do Oświęcimia, gdy do- niesiono mu, źe królewicz nadjechał ze Skarbimirem, a królowa ciągnie za nimi. Przynajmniej ta troska spadła z Nawoja i zakrzątnął się, by jaki taki nocleg dla pani w nędznej osadzie przygotować. Mieszko, jak stał, pobiegł do ojca. Doman nie poznał królewicza w ciemnej sieni i rzu- cił gniewnym szeptem: — Pan dopiero usnął, osławcież go w spokoju. — Jeno spojrzeć chciałbym na oćca — również sze- ptem odparł Mieszko i wcisnął się do izdebki. Z wyraźną przykrością rozejrzał się po nędznym wnętrzu i dostrzegłszy króla zbliżył się cicho i klęk- lął przy barłogu. Doman przyrzucił trzasek i w bla- sku płomienia Mieszko patrzył z bliska w ojcową twarz. Bolesław czoło miał jak dawniej białe i gładkie, okolone zmierzwionym teraz włosem; chwilami jed- '02 nak marszczyło się, jakby przebiegała przez nie fala Świeciły na nim drobne kropelki potu. Od wpadnię- tych oczu, pokrytych sinawymi powiekami, wybiegała drobna siatka zmarszczek, których niedawno jeszcze nie było. Spod obwisłych wąsów widniały spękane usta o bolesnym wyrazie. Oddychał nierówno, choć głcboko. W układzie i postawie był bezwład i martwa bezzsilność. — Jeno go nie zbudźcie — ledwo dosłyszalnie sze- pnął Doman. — Wypoczynku królowi trzeba jak ni- gdy, a prawie nie sypia i budzi go byle co. Mieszko skinął jeno głową, mrużąc oczy, które pie- kły go od dymu. Pod powiekami miał obraz ojca w dniu koronacji. W jego dziecięcej wyobraźni był zawsze uosobieniem potęgi, wspaniałości i piękna, na- wet wtedy, gdy w chłopięcym sercu żal się budzić zaczynał za matkę. Teraz bał się oczy otworzyć, by nie patrzeć, oo z ojcem uczyniono. Kto się ważył i kto potrafił tego bohatera w koronie obalić na nędzny barłóg, na którym spoczywał?! Zarazem myśl chłopca zaczynała pracować gorączkowo, jak mógłby pomóc ojcu. Mimo zmian, które dostrzegł w nim, tak wielkich że czyniły go obcym, czuł mu się bliższy niż kie- dykolwiek. Posłyszał szmer otwieranych i zamykanych ostroż- nie drzwi. Widocznie Doman wyszedł. Królewicz ujrzał utkwione w siebie, powiększone, niemal czarne źrenice ojcowskich oczu. Przez chwilę patrzyli w milczeniu. Król rzekł sennym, ochrypłym głosem — Tyżeś, synaczku! Mieszko uczynił ruch, jakby się rzucić chciał ojcu w ramiona, gdy król nagle usiadł na łożu. — Doman! — krzyknął gniewnie. Doman, który na spoczynek w sionce się ułożył wpadł zaraz. — Kto ci zwolił puszczać go do mnie?! Doman zmieszał się, lecz Mieszko odparł zduszonynym głosem: m — Jam winien. Samochcąc wszedłem, choć zaka zywał. Nie widziałem was tak dawno! Król nie patrzył na syna, ale umilkł. Skinienie! ręki odprawił Domana i legł z powrotem, przymknąć szy oczy. Mieszko przysunął się. Ręce same mu się wyciągały, by pogładzić jasne włosy ojca, jak to czy nił za dziecięcych lat, lecz powściągnął się. Zdało mu się, iż rozumie wybuch króla. Nie chce on, by bezsil nym i zwyciężonym widział go syn, wzrastający w przekonaniu, że nie masz na świecie nikogo, co by rodzicowi dorównał