Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Wysoki, tęgi, z góry patrzący, czupryna srebrzysta, wąs zawiesisty, głos jak dzwon. Na wszystkich uroczystościach z udziałem kroniki filmowej bębłędnie w kadr trafiał. Malownicza postać. Opowiem państwu tak.-) jedna anegdotkę. Wygląda na dowcip, ale to szczera prawda. Było to w ostatnim okresie jego działalności; kierował wtedy gospodarką komunalną. Budowano nowe osiedle. Pierwsi lokatorzy rl ostali już klucze i zaczynali się wprowadzać. Dokoła pustynia: ani jednego drzewka. I nagle: komisja z Kijowa. Jakbyś kij w mrowisko wsadził. Pawło Pawło- 46 wycz postanowił nie tylko przed naczalstwem się pokazać, ale i miejscowym swoją operatywność zademonstrować. W jedną noc caluśka droga do nowego osiedla została wysadzona choinkami, wokół osiedlowego żłobka zazielenił się prawdziwy park. Komisja była ukontentowana: ale troska o człowieka! Właśnie nastała na to moda. Wszystko byłoby cacy, ale pech chciał, że po wystawnym obiedzie w nowej stołówce któremuś z członków komisji zachciało się igłą z choinki w zębach podłubać. Skubnął — choinka się kładzie, pociągnął za gałązkę — całkiem z ziemi wyłazi. Luminarzom miny się wydłużyły. Otoczyli biedne drzewko, patrzą, a ono przy korzeniu ucięte. Pawło Pawłowycz nie stracił kontenansu. Schylił się i nabrał w garść czarnoziemu: „Spójrzcie, towarzysze, jaka gleba. Samo złoto: czysta saletra amonowa. Drzewo nawet się nie ukorzenia, szkoda energii, bez korzeni żywotne soki wsysa..." Mówiono, że potem już żadnych stanowisk nie piastował: sprawa narobiła hałasu u góry. Teraz jest na emeryturze. Wygłasza prelekcje w szkołach i w różnych przedsiębiorstwach: dzieli się wspomnieniami; pisano o tym w gazecie. A może jeszcze coś w tym guście? Uwielbiam takie historyjki. Stop. Przecież nie piszę o Pawle Pawłowyczu, a anegdoty zaczynam opowiadać jak jego własny synalek. Gdzie Rzym, gdzie Krym. Koncentracja szwankuje, z logiką też nie najlepiej. Chcę pisać o Zahatnym, więc może już lepiej dokończyć o Pędziwiatrze. Borys Pawłowycz też czasem zamieniał się w wulkan. Powody były przeważnie dwa. Pierwszy, to gdy naczal-stwo dało mu dobrze po uszach. Co się wtedy wyprawiało! Nikt nie robił swojej roboty — wszyscy się reorganizowali. Pomysły sypały się z Borysa Pawłowycza jak groch z dziurawego worka. Wszystko trzeba zmienić, ulepszyć, jakby od tego, w którym pokoju będzie stało czyje biurko, nasza gazeta miała być mądrzejsza. W takich chwilach Iwan lubił deklamować znaną bajkę o złej tanecznicy, co to jej przeszkadzał rąbek u spódnicy. Ten jawny sceptycyzm doprowadzał Pędziwiatra do szału. Oczywiście Zahatnemu w to graj. I co to za przyjemność rozwścieczać bliźniego? Do dziś nie mogę tego pojąć. Zamęt trwał kilka dni, po czym powoli przy-cichał. Wszystko wracało na swoje miejsce, a Borys Paw- 47 łowycz jechał na ryby. Jedyną pamiątką gorącego okresu były kolumny gazety pstrzące się od płomiennych apeli, nawoływań i haseł, przeważnie złożonych grotes-kiem i półfiretową spacją. Jeszcze gwałtowniejszy wybuch następował, gdy Borysa Pawłowycza dopadało natchnienie; z motocykla przesiadał się wtedy na Pegaza. Zdarzało się to nieporównanie rzadziej niż opieprz od naczalstwa, ale w redakcji robiło się jakby nieco jaśniej i przestronniej. Zaczynało się to przeważnie tak: w środku zwykłego, roboczego dnia na redakcyjne podwórko wpadał nagle wyjący na najwyższych obrotach motocykl. Pędziwiatr w biegu ściągał rękawice, zdejmował gogle, ustępujących mu z drogi kolegów witał krótkim: „Cześć!" i zamykał się u siebie. Po godzinie z kalandra zdejmowano wszystkie terminowe materiały, sekretarka kursowała między gabinetem szefa a swoim pokojem i w pośpiechu wystukiwała coś na maszynie. Pod wieczór, zadowolony, na luzie i szczęśliwy Pędziwiatr zjawiał się wśród nas. I wtedy dopiero się zaczynało. Dzwoniliśmy po wsiach, zwoływaliśmy w trybie pilnym zebranie kółka literackiego, wertowaliśmy listy od czytelników, szukając wierszy, poematów, nowel. Gazeta upodobniała się do almanachu literackiego. Dolne połówki trzech ostatnich kolumn wypełniały fragmenty kolejnej powieści Borysa" Pędziwiatra. Tytuły zawsze były dźwięczne, piękne i wieloznaczne, z reguły kończyły się trzema kropkami i bardzo się podobały paniom w redakcji. Pamiętam trzy: „Zerwę dla ciebie szarotkę...", „Przylaszczki kwitną na wiosnę..." i „Wiosenne przymrozki..." Nie było wypadku, żeby szef się powtórzył albo napisał dalszy ciąg tego samego utworu. Pomysły epopei rodziły się w niebywałym tempie i równie szybko ulegały zapomnieniu. Krótsze formy, nowele czy opowiadania, naczelny miał w głębokiej pogardzie. Zarzewiem pierwszego konfliktu między Pędziwia-trem a Zahatnym stała się właśnie owa twórczość artystyczna. Jeszcze zanim Iwan do nas przyszedł, do tradycji należało wywieszanie kolejnych urywków powieściowych na tablicy z najlepszymi materiałami. Państwo rozumieją, nie każde terenowe pismo może się poszczycić taką rubryką: fragment prawdziwej powieści, w dodatku 48 miejscowego autora. Na jednym z kolegiów, bezpośrednio po kolejnym ataku twórczej weny naczelnego, Dziadźko jak zwykle zaproponował, żeby wszystko wywiesić na czerwonej tablicy i podnieść stawkę. Siedziałem naprzeciw Iwana i widziałem, że po każdym słowie Dziadźki podskakiwał, jakby go kto szydłem kłuł. Ale jego replika brzmiała niezwykle spokojnie: „Wymieniony przez towarzysza Dziadźkę. materiał nie ma nic wspólnego z prozą artystyczną, a do literatury mu tak samo daleko, jak naszemu pisemku do prawdziwej gazety. Dlatego bez względu na funkcję, jaką piastuje autor inkryminowanego materiału, naszym obowiązkiem jest powiedzieć mu prawdę. Proponuję zakwalifikować te kolumny jako buble..." Dech nam zaparło. Babki ucichły, węsząc burzę. Mężczyźni sięgali po papierosy i pilnie wpatrywali się w okna, byle tylko nie spotkać się wzrokiem. Pędziwiatr, blady z natury, zbladł do reszty. Wybaczcie państwo wyświechtane porównanie: zbielał jak ściana, pod którą siedział