Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
- Ten l¹downik bêdzie spada³ na ziemiê powoli - rzek³ Bren. - Gdyby mieli jak¹kolwiek broñ... gdyby chcieli go zaatakowaæ... - S¹dzimy, ¿e ich celem jest raczej sam Tabini - wyjaœni³ Banichi. - Mo¿liwe, ¿e ty. Staraliœmy siê namówiæ Tabiniego do powrotu do Shejidan. Aiji nie zgodzi³ siê. Ta decyzja dotyczy równie¿ ciebie. Banichi nie by³ z tego zadowolony. Powód chaotycznego, szybkiego wyjazdu sta³ siê jaœniejszy: rozrzuciæ pojazdy po lesie, zmusiæ przeciwników do zgadywania, gdzie jest Tabini i z któr¹ grup¹ - a mo¿e w Taiben - podobnie paidhi. Tabini zagra³ przeciwnikom na nosie. Jego personel i paidhi te¿, tak¹ wiadomoœæ wysy³a³ Tabini, i Bren to rozumia³, tylko ¿e jutro w niezbyt dok³adnie sprecyzowanym miejscu spadnie zupe³nie bezbronna kapsu³a, a oni nie mog¹ postawiæ stra¿y wokó³ jakiegoœ wyznaczonego dziesiêciometrowego kawa³ka terenu i wierzyæ, ¿e kapsu³a nie znajduje siê w odleg³oœci na przyk³ad kilometra, nara¿ona na Bóg wie co. Bren siedzia³, w przerwach w œciskaniu porêczy os³aniaj¹c bol¹c¹ rêkê; czu³ wstrz¹sy w stawach oraz zmarzniêtych i napiêtych miêœniach. Nie ba³ siê, naprawdê siê nie ba³, to nie by³o jak w Malguri, gdzie mog³y na nich spaœæ bomby. Bawili siê w berka w lesie, ale wyprzedzali atevich, którzy chcieli do nich strzelaæ; bêd¹ kluczyæ po szlakach stra¿ników, których mapy byæ mo¿e maj¹ przeciwnicy, ale to nie to samo, co wyraŸne obycie ich kierowcy z drogami. Pokonaj¹ ich w samochodzie, przechytrz¹... Jechali terenowymi samochodami bez dachów, których u¿ywali stra¿nicy na tych w¹skich drogach i które by³y prawdopodobnie jedynymi pojazdami o odpowiednim rozstawie kó³ - stanowili jednak widoczne cele, a miejsce l¹dowania nie znajdowa³o siê na ³¹ce usianej drzewami czy w lesie na stoku wzgórza, lecz na równinie, na sawannie rozciêtej dwoma skupiskami ska³ - g³êboko zwietrza³ymi i zalesionymi garbami ci¹gn¹cymi siê przez osiemdziesi¹t-dziewiêædziesi¹t kilometrów z pó³nocnego zachodu na po³udniowy wschód, gdzie kêpy zaroœli dawa³y napastnikom doskona³¹ ochronê. Ko³a odciska³y siê na trawie. Nie mogli siê tam dostaæ, nie zostawiaj¹c za sob¹ œladów ³atwych do zauwa¿enia z ma³ego samolotu. Ani oni, ani przeciwnicy nie mogli manewrowaæ w morzu traw, nie pozostawiaj¹c œladów, które mog³aby wyœledziæ druga strona. - Nie bêd¹ nas tu œcigali - mrukn¹³ Bren do Jago i Tano. - Nie musz¹. Wiedz¹, dok¹d jedziemy. A przynajmniej w wystarczaj¹cym przybli¿eniu. - Rozproszenie kontra skupienie - rzek³a Jago. Bren dopiero wtedy doszed³ do tego samego wniosku. Dobrze, ¿e przynajmniej jego ochrona o tym pomyœla³a. A potem przysz³a mu do g³owy mro¿¹ca krew w ¿y³ach, straszna myœl. - O, Bo¿e. Mój komputer. Banichi odwróci³ siê. B³ysnê³y ¿ó³te oczy. Bia³e zêby. - Mam go miêdzy stopami, paidhi-ji. Nie zapominamy. To hormony, powiedzia³ sobie w duchu Bren, a serce wróci³o do równego rytmu pracy. Przeklête hormony. Zaæmienie mózgu. Szkolny b³¹d. Stwierdzi³, ¿e ca³y siê trzêsie. Samochód znalaz³ dogodny kawa³ek trawiastego terenu i pêdzi³ w szaleñczych podskokach. Bren stara³ siê nie przytulaæ do atevich siedz¹cych z obu jego stron. Nie chcia³, ¿eby poczuli to dr¿enie. Mia³ te¿ jednak w kieszeni ciê¿ki i twardy przedmiot; w koñcu przysz³o mu do g³owy zapytaæ: - Czy ktoœ ma zapasowy magazynek? Dosta³ trzy: jeden od Banichiego, drugi od Jago i trzeci od Tano. Kierowca mia³ zajête obie rêce, a paidhiemu zabrak³o ju¿ kieszeni, zreszt¹ by³ ju¿ dostatecznie obci¹¿ony. Rebelianci mieli Hanks. - Czy jest jakiœ sposób... - S¹dzi³, ¿e skoro maj¹ do dyspozycji ca³y personel aijiego, to mo¿e ktoœ jest wolny. - Jakiœ sposób... - Dziura. - Hanks musi byæ gdzieœ w pobli¿u... - Dziura. - Z nimi. Dostaæ siê na ich teren. Z³apaæ Hanks. - Podskok. - Niech oni siê martwi¹. Œmiech Jago zabrzmia³ cicho na tle warkotu silnika i odg³osów uderzeñ ga³êzi w karoseriê. Uœmiechnê³a siê, trzymaj¹c siê drzwiczek samochodu. - Dobry pomys³, nand’ paidhi. - Pomyœleliœcie o tym. - Oni niestety te¿ to zrobi¹. Obawiam siê, ¿e j¹ gdzieœ przenios¹. Cholera, pomyœla³. Oczywiœcie. ¯aden z niego strateg. - Nie mog¹ wykorzystaæ lotniska. Ju¿ raczej szlaki stra¿ników. - Dobrze, nadi-ji. - Cz³owiek pokoju nie ma z wami ¿adnych szans - powiedzia³ Bren, a Tano poklepa³ go po nodze. - Paidhi-ji, s³uchamy, bo masz dobre pomys³y. Oni by tak post¹pili. Wiêc i my tak postêpujemy. - To dok¹d jedziemy? Krêcimy siê w kó³ko, ¿eby zwariowali? - Jeœli nam siê uda - rzek³a Jago