Upokorzenie smakuje tak samo w ustach każdego człowieka.
Była to jej godzina. Zawsze odmawiała podporządkowania się dźwiękowi dzwonka, oceniając to jako poniżające. Gospodyni to nie służąca. Mrucząc pod nosem, napełniła filiżankę i postawiła ją na stoliku, po czym wróciła do kuchni. Przy swych siedemdziesięciu latach Mary zachowała jeszcze całkowitą sprawność. Przeżyła obie wojny ze stoicyzmem prawdziwej angielskiej gospodyni. Nieustannie narzekając i burcząc, trzymała wszystko w ryzach i przechodziła przez życie z niewzruszoną pewnością siebie, właściwą ludziom wierzącym w Boga i Anglię. Zdaniem Higginsa nie darzyła sympatią policyjnego stanu, lecz niezręcznie byłoby poruszać z nią ten temat. Ostrożnie wypił łyk herbaty. Napój tym razem przyrządzony był prawie dobrze. Niekiedy Mary używała do gotowania wody z kranu, aby nie chodzić do studni. A tylko woda ze studni dawała herbacie znośny smak. Znośny dla Higginsa, który nigdy nie odważył się przyznać, że tak naprawdę nie cierpi herbaty. Jak dotąd nikt się jeszcze tego nie domyślił. Wyciągając szyję, sprawdził, czy Mary nie kręci się w pobliżu. Pewnym i precyzyjnym ruchem wylał zawartość filiżanki do doniczki z geranium. Nie znosił tej rośliny i nie rozumiał, dlaczego gospodyni poświęca jej tyle uwagi. Po chwili udał się do swej prywatnej kuchni, urządzonej w prawym skrzydle domu. Nigdy nie wchodził niespodziewanie do tej, w której królowała Mary, ona zresztą odwzajemniała się tym samym. W piekarniku dopiekał się łosoś w cieście - kulinarna specjalność Higginsa. Delikatny dźwięk dzwonka powiadomił, że potrawa jest już gotowa. Higgins wyłączył gaz, otworzył szklane drzwiczki i wyłożył smakowity kawałek na talerz z prawdziwej porcelany z Limoges. Do kuchni godnie wszedł wspaniały syjamczyk o chwalebnym imieniu Trafalgar. Po dwukrotnym otarciu się o łydki swego pana i niewolnika, z apetytem zabrał się do jedzenia. Higgins odetchnął z ulgą. Obawiał się, że nowy przepis nie znajdzie uznania u Trafalgara, jedynej istoty, do której miał niejakie zaufanie. Nadszedł czas przyjrzeć się Marie-Charlotte, nowej odmianie australijskiej róży, którą Higgins planował skrzyżować z klasyczną odmianą Królowej Wiktorii. Miał nadzieję, że uzyska w ten sposób niespotykany żółty kolor. Wychodząc z kuchni, zauważył Mary z miotełką z piór w ręce. - Telefon - mruknęła. Higgins opierał się natrętnej inwazji telefonu, telewizji, magnetofonu i innych urządzeń, mniej lub bardziej przeznaczonych do zakłócenia domowego spokoju, Mary zaś wytrwale zwalczała tę zacofaną postawę. Osiągnięto kompromis - rezydencja została połączona z resztą świata za pomocą telefonu, ale aparat zainstalowano w kuchni gospodyni. - Do mnie? Mary nie odpowiedziała. Jeżeli uprzejmie poinformowała Higginsa, to czyż nie było oczywiste, że telefon był właśnie do niego? W takim przypadku miał prawo wejść do jej królestwa. Przechodząc, rzucił okiem na używane przez nią produkty. Sól była zawsze morska, pieprz zielony. Wołowina gotowana w mięcie wyglądała bardzo niepokojąco. Podniósł słuchawkę. - Higgins, słucham. - Tutaj Scott Marlow. Nie przeszkadzam? - Gratuluję sukcesów w prowadzonym dochodzeniu, nadinspektorze. Zapadła chwila ciszy. - Czy zgodzi się pan wpaść na herbatę do Scotland Yardu, drogi Higginsie? Emerytowany główny inspektor lewą ręką podkręcił wąsa. - Rozważę to. - Czy mógłby pan rozważyć to dzisiejszego popołudnia? Rozdział IV Higgins w dwurzędowym granatowym garniturze, który leżał jak ulał dzięki kunsztowi jego osobistego krawca z atelier "Stovel & Mason", wchodził schodami wiodącymi do biura nadinspektora Scotta Marlowa. Nigdy nie korzystał z windy w tym nowoczesnym budynku Scotland Yardu. Zawsze mogła się zdarzyć jakaś awaria lub przerwa w dostawie prądu. Biuro Marlowa znajdowało się na czwartym piętrze. Scotland Yard bardzo się zmienił. Nic tylko komputery, pliki, oprogramowania, twarde dyski, kasety wideo, ekspertyzy! Można się spodziewać, że wkrótce nawet przestępstwa będą zaprogramowane, zanim się je popełni. Policja Jej Królewskiej Mości wkraczała w erę technologiczną zarezerwowaną dla inspektorów z licznymi dyplomami, bez wątpienia lepiej przygotowanych do rozwiązywania skomplikowanych równań niż do tropienia zbrodni. Higgins zdecydował raz na zawsze, że nie będzie starał się zrozumieć postępu, ponieważ postęp nie stara się zrozumieć człowieka. Ponadto w tej dziedzinie było już wystarczająco dużo specjalistów. Wielu policjantów rozpoznało znajomą sylwetkę. Pozdrawiali go skinieniem głowy. Biuro nadinspektora Marlowa było podobne do pozostałych. Nowoczesne meble, lampa na giętkim pałąku, popielniczka z pomarańczowego plastyku, szklane przepierzenie oddzielające zwierzchnika od podwładnych. Na płycie z dymnego szkła służącej jako stół do pracy - dyskietka. Żadnych papierów, gumki czy bibuły. Świat nowoczesnej policji. Scott Marlow, spostrzegłszy Higginsa, jakby zagubionego w tych nowych dekoracjach, wyszedł mu naprzeciw. - Dziękuję, że pan przyszedł. - Przepraszam za spóźnienie na herbatę. - To bez znaczenia. Marlow byłby wysoce zakłopotany, gdyby musiał zaproponować Higginsowi filiżankę "Darjeelinga" lub "Eari Greya". Jego termos zawierał jedynie szkocką whisky pośledniej jakości, co zresztą pozyskało mu w Yardzie dyskretny przydomek "Podwójny Scott". Nadinspektor nie był pijakiem. Nigdy nie pił rano, świadom, że taki zwyczaj rujnuje zdrowie, natomiast tradycyjna godzina "tea time" wydawała mu się odpowiednia do łyknięcia niezbędnego wzmacniacza. Higgins świadomie zjawił się już po tym czasie. Higgins i Scott Marlow nie należeli do tego samego towarzystwa, niemniej szanowali się wzajemnie